poniedziałek, 28 lipca 2008

Sisin i Żukow

Po kilku dniach wpada się już w rytm. Dosypiać do jedenastej, potem chwila na ogarnięcie rozmiękczonego mózgu, kawka i papierosek, pet zawinięty w papierek zniknie w kiblu, z kąpielą trochę trudności, od pasa w dół można się pochlupać w wannie, głowę trzeba umyć w zlewie, trochę gorzej pod gipsem, trzeba mokre chusteczki pod puklerzem przeciskać, zawsze trochę smrodu wyciągną, nie cały. Obiadek, książeczka albo film, jakoś czas leci rytualnie.
Tą atrapą kąpieli trzeba wprowadzić choć iluzję higieny, zmęczone ciało ubrać w jakieś nawyki cywilizacyjne, śmierdzi tak samo, ale koszulka nowa, świeża, dzień jest nowy, kolejny, ciało jest zmęczone, leniwe i śmierdzące, ale daje się nabrać, trzeba je nabrać, przerwać ten impas, gdy dni śmigają jak migawka w aparacie, bo inaczej zapanuje błogie lenistwo bagna dnia powszedniego, to przez które Mikołaj Tajchman milczy, nie pisze, bo mu się nie chce i przez które żal mu potem całej ludzkości, żal mu nas wszystkich, że nie słyszymy tych strun, które w nim drgają, myśli i konceptów, których nie znamy, bo on milczy, nie pisze. Pomysły zapalają się jak światła na przejściu dla pieszych, zielone, można iść na drugą stronę, tam jest całe spektrum nowych możliwości, innych przejść dla pieszych do wyboru, ludek podświetlony zieloną lampką halogenową, jeszcze można, choć on już migocze, mruga porozumiewawczo pospiesz się, pospiesz, trzeba się zebrać w sobie, ale jak kiedy tu tak dobrze się stoi, człowiek łatwo zapuszcza korzenie, lubi to, choć z drugiej strony to taka dobra myśl, więc może jednak, a tu już stop, czerwone, przepadło.
Toteż wstać, umyć się, zjeść: schemacik, żeby było łatwiej. W schemacikach łatwiej, zresztą, wszystko można w schemacik, z Mikołajem też w schemaciki się bawili, tylko od czasu do czasu trzeba było zmienić, jakiś nowy wypracować, bo ile można ten sam wałkować. Ich ostatnie miesiące w Poznaniu to było coś takiego, że chyba poczuli ten nadciągający halny, co ich rozwieje po świecie na parę lat i smutno się zrobiło, w sensie, że coś się kończy i chcieli jeszcze korzystać póki się nie skończy, a trwa i się spotykali na rozmowach, obaj książki zaczęli pisać żeby mieć o czym ze sobą mówić, a jeśli już naprawdę nie było o czym, to grali w szachy: w pubach, przy stolikach, obowiązkowo z piwem zniżka studencka (niegroźna mistyfikacja), papierosami Camel: osobista bohema.
A jednak cały czas miał wrażenie, że ich życiu braknie tej skali znamionującej życia wielkich bohaterów literatury, przepastności Sisina i Żukowa, dwójki pierdolących się przyjaciół, z czego jeden ma manię czystości z racji czego bierze prysznic w kaloszach, a drugi przeżywa wewnętrzną przemianę po homoseksualnej defloracji. Były z nich chuje twarde jak Rosja, podczas gdy jego stać było tylko na półwzwód w czasie pięciominutowego fellatio i potem: Mikołaj, tak, z tego nic nie będzie, to co kończymy, kończymy. A pomyśleć, że po tym jak Sisin zerżnął go w dupę, Żukow zaczął zastanawiać się nad sensem istnienia, przemeblował sobie życie, stał się patriotą, podczas gdy on tymczasem po prostu wstał, zażartował i obejrzał jakiś film na dvd.
A jednak najbliżej mi do Wiktora Jerofiejewa, Wiktora Jerofiejewa chciałbym mianować swoim patronem. To ten od myślników? Tak, ma na mnie wpływ, ale myślniki zastąpiłem przecinkami, czasami kropkami. To naprawdę rewolucyjne.
Wiktor Jerofiejew to jest taki koleś, którego czytasz i potem nie masz pojęcia o czym przeczytałeś, problem z rejestracją faktów, one się rozmywają, nie wiadomo co z czego wynika, jak do tego doszło, w głowie zostaje ci tylko wrażenie: jakiegoś sposobu na życie, które ktoś gdzieś wypracował i albo to kupujesz albo wyrzucasz.
Tak? Może niczym cała ta twoja Herta Müller, proza pełna nastroju i symboli, w której nic się nie dzieje, która pisze niewiadomo o czym, o niczym i ludzie czytają o niczym, nic się nie dzieje i to jest żałosne pisanie i czytanie, nikomu to się nie podoba, to jest dobre tylko po to żeby stadko profesorów doceniło tego walory onanizując się podczas siedzenia w kucki przy stole. Ale doczytam to do końca, zobaczysz, ale tylko po to, żeby się przekonać jakie gówno ci się podoba.
Ale nie, nie rozumiesz, Herta to coś zupełnie innego niż Wiktor, ona to po prostu wkurw w pigułce, literatura której nienawidzisz, czytasz i wkurwiasz się, że czytasz, świat cię zaczyna wkurwiać, jest zły i martwy, niszczy cię, destrukcyjnie potrzebna jak papieros.
To nie było dla niego, choć palił. Mikołaj nie lubił całej tej trudnej literatury, której nie da się czytać, on cenił sobie grecką harmonię, pokarm dla duszy i dla ciała, zdrowy intelektualny rozwój i brązową opaleniznę, dlatego za dwa dni leciał na Majorkę, gdzie nie spotka na pewno cierpiętników i samobiczujących się biczowników ze średniowiecza. To nie było dla niego, Mikołaj był zupełnie innym typem człowieka.
Ale Jerofiejew to właśnie coś odwrotnego od Herty, spodobałby ci się, taka artystyczna bohema w brudnych literatkach i drogich samochodach, wszyscy wszystkich rżną i zaczynają się już nudzić, a Herta to druga strona barykady, wszyscy się nudzą, bo jeszcze się nie mogą wszyscy ze wszystkimi rżnąć, to dopiero przed nimi, mają jeszcze swoje pięć minut radości w perspektywie, a teraz mają dyktaturę, refleksja przyjdzie później.
Te rozmowy o literaturze brzmiały lepiej niż o jedzeniu – jadłem wczoraj jajka, ja jadłem łososia, jajka są przecież zdrowe, ale nie można ich jeść za często, dlaczego, babcia mi mówiła, dogmatyk – ale i tak się z nich śmiali, a przynajmniej potencjalnie m o g l i się z nich śmiać, bo to było wszystko jedno, żadnej różnicy i wyznawali pluralizm, wszystko można powiedzieć, wszystko może być pretekstem dla kontaktu, o ile tylko było się tego świadomym.
Świadomość – termin ukuty w ich znajomości z jakimś niesmakiem – ohydne słowo, przedrukowane w tysiącu książek, przemielone w ustach milionów dojrzewających intelektualistów, 14 lat, pierwsze poważne pytania o boga i pierwsze kremy na pryszcze, a na szali pustka egzystencjalna, z której dzięki świadomości może urodzić się siła, świadomość to taki przeżuty refren, a wciąż nikt nie znalazł lepszego, zielone światło dla pieszych, to będzie misja dla mnie: znajdę, znajdź lepsze, sam znajdź, zielone miga, niby gdzie, wymyśl, sam wymyśl, niby jak. Nie chciało nam się nic. Czerwone.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

pierdolisz bzdury stary. bardzo marna autokreacja, aż się przykro czyta, aż przykro. pozdrowienia kaliforni, adam wyzujak, zawodowy muzyk rockowy

Tom pisze...

na początku jest zawsze chaos, a potem wyłania sie piekny i konstytuujący kontekst. Zeby sie w kontekście osadzić trzba sie zdystanoswac, no i tak mniej więcej do bardziej lub mniej udanych prób.