piątek, 31 października 2008

apsik.

Apsik.

Niby nic, zwyczajny odruch organizmu, jakieś swędzenie w nosie czy gdzieś i reakcja, wystarczy krzyknąć „na zdrowie” tubalnym głosem i uśmiechnąć sympatycznie białą szczęką, aby od razu poczuć się dobrym, radosnym człowiekiem, który wygrał swoje życie na loterii i którego z aprobatą jako wnuka adaptują babcie podczas transferu plotek w przedziałach pociągów typu pospieszny PKP.

I wtedy jest okej, podtrzymujemy mit zwycięzcy, nikt się do nas nie przyczepi, bo sprawiamy wrażenie świeżego, pełnego perspektyw i pomysłów młodzieńca. O to nie wypada mieć pretensji.

Gorzej, że tym razem apsik – i cisza.

No tak, przyznaję, było to apsik zza ściany, z drugiego pokoju, od którego oddziela mnie dwoje drzwi i sień, można uznać, że nie usłyszałem kichnięcia, to byłoby dobre wytłumaczenie, gdybym był w pokoju sam. A nie byłem.

Na kanapie obok Mirek czyta jakąś ustawę i niemożliwe jest, żeby nie usłyszał kichnięcia skoro ja słyszałem. Musiał i tyle, jestem co do tego przekonany, toteż niepewnie podnoszę głowę znad książki i spoglądam w jego kierunku, chcąc podejrzeć jego reakcje i wydedukować motywy.

Siedzi, jak kameleon, niewzruszony, siedzi i studiuje ustawę o statystyce publicznej. Skubany, maskuje się, najwyraźniej się maskuje, więc czym prędzej spuszczam wzrok, żeby tylko mnie nie nakrył i też zaczynam się maskować. Wracam do książki, udaję lekturę całej tej wysublimowanej literatury, w której obowiązkowo, jak to w każdej literaturze z górnej półki, musi pojawić się linoleum. Tak, linoleum jest kryterium, Hrabal pisał o linoleum i Müller też pisała.

Apsik odbija mi się echem po głowie jak czkawka. Dlaczego Mirek nie odpowiedział pozdrowieniem na kichnięcie? Zmęczenie, irytacja? A jeśli tak, to z czego wynikające? Uciążliwa praca, niekompatybilna współlokatorka? I dlaczego sam nie odkrzyknąłem „na zdrowie”? Impuls, inercja, a może jakaś nieświadoma skłonność do antypatii? I wreszcie, czy Mirek też zastanawia się nad moimi przesłankami, tak jak ja nad jego?

Chcąc się upewnić, podnoszę głowę. Mirek coś pisze. Zdolny jest, nic po nim nie widać, a mnie niepewność dręczy coraz mocniej i mocniej, nie mogę się powstrzymać i znowu podnoszę głowę, choć to bardzo nierozsądne, bo wiadomo, że kąt oka takie ruchy rejestruje i zaczyna już się robić podejrzanie, Mirek najwyraźniej musiał to dostrzec, bo też podnosi wzrok i jego wzrok spotyka się z moim i oczywiste, że nie mogę teraz opuścić głowy i udać, że nic się nie stało, bo to by był najbardziej ewidentny dowód, że jednak mam jakiś brud na duszy albo kał na wardze.

Wytrzymuję chwilę ciszy, zuch ze mnie i czekam na przełamanie tego impasu, które nastąpić musi, gdyż nie można tak w nieskończoność spoglądać sobie w oczy w milczeniu, bo to gejowskie. Zresztą, jestem ciekaw co powie Mirek, jaką strategię obierze, czy zdecyduje się na pełną demaskację tej gry półspojrzeń i zakichanych domysłów, czy też brnąć będzie dalej w iluzję nic-się-nie-stało.

Pyta o której kończę jutro zajęcia. A więc to tak! Już wszystko jasne, czyli bawimy się dalej, ale nie myślisz chyba, że pytaniem o jutrzejsze zajęcia zamydlisz mi oczy i wymażesz z pamięci to zawieszone w próżni taktu kichnięcie? Myślisz, że nie przejrzałem twojej gry? Ależ przejrzałem i zaraz udowodnię, że świetnie rozumiem jej zasady. Podłapuje temat i pytam o jakąś certyfikację oraz standaryzację ISO, jakby mnie to naprawdę interesowało. Mirek odpowiada i powietrze zapełnia się wibracjami nowych słów, które całunem pokrywają wspomnienie o kichnięciu.

Ale choć coraz bardziej przemilczane, kichnięcie przebija się lekkim smrodem spod tych słów i prześwituje w ich poszewkach, wibruje fałszem w melodii fonemów.

W końcu i te słowa wybrzmiewają. W pokoju nastaje cisza. Trudno uwierzyć, że przed nimi, jeszcze kilkanaście minut temu, mógł tu zagrzmieć huk taki jak apsik.

Apsik – i cisza. Pamiętam. Możecie próbować mnie zwodzić i nabierać, że nic takiego nie miało miejsca. Ja nie zapomnę. Pamiętam. To wydarzyło się naprawdę, jestem pewien, że tak, na pewno. Nie dam robić z siebie idioty.

Tessa kichnęła. Nikt nie odpowiedział. Tak było. Dlaczego? DLACZEGO NIKT NIE ODKRZYKNĄŁ WTEDY „NA ZDROWIE”???

Apsik.

Tessa kicha po raz drugi.

Wypowiadam zbawienne „na zdrowie”.

poniedziałek, 28 lipca 2008

Sisin i Żukow

Po kilku dniach wpada się już w rytm. Dosypiać do jedenastej, potem chwila na ogarnięcie rozmiękczonego mózgu, kawka i papierosek, pet zawinięty w papierek zniknie w kiblu, z kąpielą trochę trudności, od pasa w dół można się pochlupać w wannie, głowę trzeba umyć w zlewie, trochę gorzej pod gipsem, trzeba mokre chusteczki pod puklerzem przeciskać, zawsze trochę smrodu wyciągną, nie cały. Obiadek, książeczka albo film, jakoś czas leci rytualnie.
Tą atrapą kąpieli trzeba wprowadzić choć iluzję higieny, zmęczone ciało ubrać w jakieś nawyki cywilizacyjne, śmierdzi tak samo, ale koszulka nowa, świeża, dzień jest nowy, kolejny, ciało jest zmęczone, leniwe i śmierdzące, ale daje się nabrać, trzeba je nabrać, przerwać ten impas, gdy dni śmigają jak migawka w aparacie, bo inaczej zapanuje błogie lenistwo bagna dnia powszedniego, to przez które Mikołaj Tajchman milczy, nie pisze, bo mu się nie chce i przez które żal mu potem całej ludzkości, żal mu nas wszystkich, że nie słyszymy tych strun, które w nim drgają, myśli i konceptów, których nie znamy, bo on milczy, nie pisze. Pomysły zapalają się jak światła na przejściu dla pieszych, zielone, można iść na drugą stronę, tam jest całe spektrum nowych możliwości, innych przejść dla pieszych do wyboru, ludek podświetlony zieloną lampką halogenową, jeszcze można, choć on już migocze, mruga porozumiewawczo pospiesz się, pospiesz, trzeba się zebrać w sobie, ale jak kiedy tu tak dobrze się stoi, człowiek łatwo zapuszcza korzenie, lubi to, choć z drugiej strony to taka dobra myśl, więc może jednak, a tu już stop, czerwone, przepadło.
Toteż wstać, umyć się, zjeść: schemacik, żeby było łatwiej. W schemacikach łatwiej, zresztą, wszystko można w schemacik, z Mikołajem też w schemaciki się bawili, tylko od czasu do czasu trzeba było zmienić, jakiś nowy wypracować, bo ile można ten sam wałkować. Ich ostatnie miesiące w Poznaniu to było coś takiego, że chyba poczuli ten nadciągający halny, co ich rozwieje po świecie na parę lat i smutno się zrobiło, w sensie, że coś się kończy i chcieli jeszcze korzystać póki się nie skończy, a trwa i się spotykali na rozmowach, obaj książki zaczęli pisać żeby mieć o czym ze sobą mówić, a jeśli już naprawdę nie było o czym, to grali w szachy: w pubach, przy stolikach, obowiązkowo z piwem zniżka studencka (niegroźna mistyfikacja), papierosami Camel: osobista bohema.
A jednak cały czas miał wrażenie, że ich życiu braknie tej skali znamionującej życia wielkich bohaterów literatury, przepastności Sisina i Żukowa, dwójki pierdolących się przyjaciół, z czego jeden ma manię czystości z racji czego bierze prysznic w kaloszach, a drugi przeżywa wewnętrzną przemianę po homoseksualnej defloracji. Były z nich chuje twarde jak Rosja, podczas gdy jego stać było tylko na półwzwód w czasie pięciominutowego fellatio i potem: Mikołaj, tak, z tego nic nie będzie, to co kończymy, kończymy. A pomyśleć, że po tym jak Sisin zerżnął go w dupę, Żukow zaczął zastanawiać się nad sensem istnienia, przemeblował sobie życie, stał się patriotą, podczas gdy on tymczasem po prostu wstał, zażartował i obejrzał jakiś film na dvd.
A jednak najbliżej mi do Wiktora Jerofiejewa, Wiktora Jerofiejewa chciałbym mianować swoim patronem. To ten od myślników? Tak, ma na mnie wpływ, ale myślniki zastąpiłem przecinkami, czasami kropkami. To naprawdę rewolucyjne.
Wiktor Jerofiejew to jest taki koleś, którego czytasz i potem nie masz pojęcia o czym przeczytałeś, problem z rejestracją faktów, one się rozmywają, nie wiadomo co z czego wynika, jak do tego doszło, w głowie zostaje ci tylko wrażenie: jakiegoś sposobu na życie, które ktoś gdzieś wypracował i albo to kupujesz albo wyrzucasz.
Tak? Może niczym cała ta twoja Herta Müller, proza pełna nastroju i symboli, w której nic się nie dzieje, która pisze niewiadomo o czym, o niczym i ludzie czytają o niczym, nic się nie dzieje i to jest żałosne pisanie i czytanie, nikomu to się nie podoba, to jest dobre tylko po to żeby stadko profesorów doceniło tego walory onanizując się podczas siedzenia w kucki przy stole. Ale doczytam to do końca, zobaczysz, ale tylko po to, żeby się przekonać jakie gówno ci się podoba.
Ale nie, nie rozumiesz, Herta to coś zupełnie innego niż Wiktor, ona to po prostu wkurw w pigułce, literatura której nienawidzisz, czytasz i wkurwiasz się, że czytasz, świat cię zaczyna wkurwiać, jest zły i martwy, niszczy cię, destrukcyjnie potrzebna jak papieros.
To nie było dla niego, choć palił. Mikołaj nie lubił całej tej trudnej literatury, której nie da się czytać, on cenił sobie grecką harmonię, pokarm dla duszy i dla ciała, zdrowy intelektualny rozwój i brązową opaleniznę, dlatego za dwa dni leciał na Majorkę, gdzie nie spotka na pewno cierpiętników i samobiczujących się biczowników ze średniowiecza. To nie było dla niego, Mikołaj był zupełnie innym typem człowieka.
Ale Jerofiejew to właśnie coś odwrotnego od Herty, spodobałby ci się, taka artystyczna bohema w brudnych literatkach i drogich samochodach, wszyscy wszystkich rżną i zaczynają się już nudzić, a Herta to druga strona barykady, wszyscy się nudzą, bo jeszcze się nie mogą wszyscy ze wszystkimi rżnąć, to dopiero przed nimi, mają jeszcze swoje pięć minut radości w perspektywie, a teraz mają dyktaturę, refleksja przyjdzie później.
Te rozmowy o literaturze brzmiały lepiej niż o jedzeniu – jadłem wczoraj jajka, ja jadłem łososia, jajka są przecież zdrowe, ale nie można ich jeść za często, dlaczego, babcia mi mówiła, dogmatyk – ale i tak się z nich śmiali, a przynajmniej potencjalnie m o g l i się z nich śmiać, bo to było wszystko jedno, żadnej różnicy i wyznawali pluralizm, wszystko można powiedzieć, wszystko może być pretekstem dla kontaktu, o ile tylko było się tego świadomym.
Świadomość – termin ukuty w ich znajomości z jakimś niesmakiem – ohydne słowo, przedrukowane w tysiącu książek, przemielone w ustach milionów dojrzewających intelektualistów, 14 lat, pierwsze poważne pytania o boga i pierwsze kremy na pryszcze, a na szali pustka egzystencjalna, z której dzięki świadomości może urodzić się siła, świadomość to taki przeżuty refren, a wciąż nikt nie znalazł lepszego, zielone światło dla pieszych, to będzie misja dla mnie: znajdę, znajdź lepsze, sam znajdź, zielone miga, niby gdzie, wymyśl, sam wymyśl, niby jak. Nie chciało nam się nic. Czerwone.

czwartek, 26 czerwca 2008

Prześwietlenie atomowe.

Siedzi się. I siedzi.
Chcecie lepszych historii? Ależ panowie, w jakie fabułki wy się bawicie, jakie historyjki wynajdujecie? Ja wiem, że plot muss sein, co najmniej mile widziany, że to się dobrze komponuje, jak są ramy, jak od wydarzenia A do wydarzenia Z, jak w międzyczasie narasta napięcie, jak uwertura ma preludium, interludium i zajebiste nuty, to się komponuje, jak z nut, nowe uniwersa, harmonia i ład antyczne.
Ale kiedy nie tak. Siedzi się w domu. Dom ma dywan i kolorowe tapety, ma kuchnię i sufit, lampy żółkną. Kilka tapczanów, na nich siedzi, się siedzi, za ścianą sąsiedzi, się siedzi, to się widzi, te rzeczy wokół, filiżanki i koszyczki na owoce, się siedzi, to się słyszy, lodówka buczy, szumi komputer, podłoga skrzypi, tata kaszle.
Się siedzi w Kaliszu i po czterech dniach w Kaliszu zna się już wszystkie knajpy. Ludzie wszędzie są, to znaczy tu trochę mniej, ale nieco też. Gra muzyka z odtwarzacza. No co tu więcej. Babunia w kościele skrzeczy dobry Jezu a nasz panie, daj nam wieczne spoczywanie, to potem chłopcy przy ognisku też śpiewają dobry Jezu. Trochę się śmieją, trochę gadają, przedrzeźniają. Znają ludzi, każdy zna ludzi, można o nich porozmawiać.
Siedzi się. Na balkon można wyjść na wspólnego papierosa z przyjacielem, zna się go już pięć lat, już się nie ma o czym mówić, czeka się na swoją kolej, wdycha – wydycha, powietrze – dym. To jest bardzo przyjemny balkon, Camel light i dobra przyjaźń, choć już rzadko stać ją na więcej niż wzajemna kurtuazja: no co ty, tak umiem uczyli mnie na obozie, i co to za wiatr, słabiutki jakieś trzy botforty, po czym poznajesz, po wygięciu gałęzi ale najlepiej poczuć na twarzy, aha, przy siedmiu odwołują regaty i to był najmocniejszy wiatr przy jakim pływałem, i jak było; albo: zawsze chciałem wejść do takich lasów, jak te przy drodze, wiesz że potrafią ciągnąć się przez kilkanaście kilometrów, zawsze sobie wyobrażałem że w takich lasach ukrywali się jacyś partyzanci albo zbiegli więźniowie, tam nie ma żadnych ścieżek ani nic tylko sama ściółka i sarny dziki, tak zupełna cisza poza cywilizacją i człowiekiem.
Ale to nieistotne, że kurtuazja.
Bo właściwie czego chcesz od człowieka? Nie wiem, muszę pomyśleć, chyba tego, żeby mnie zaciekawił i żebym mógł poznać coś nowego dzięki niemu. Instrumentalnie traktujesz, mówię ci, że poglądy to sprawa wtórna, oryginalność też jest względna, każdego podepniesz pod schemat, ważny jest poziom zażyłości, kwestia podobnych częstotliwości, to że w ogóle jest możliwe nadawanie, a że linia mało używana, że nie ma już treści do nadawania, to normalne, tak się dzieje z czasem. O czym ty byś chciał mówić przez pięć lat?
To historia współczesna, o lękach przeczytanych w cudzych książkach. Chłopiec jest bardzo wyrwany z łona, tylko że w brzuchu mamusi dużo czytał literatury i teraz jego samotność jakaś oklepana. Nawet nie żeby się użalał, po prostu się nudzi, bo już mu się tylko toczy utartym łożyskiem, te chandry nastoletnie, te liceów gratyfikacje, absolwenckie miraże i predorosłe deziluzje. I jeszcze te nowobogackie osiedla i puste mieszkania, konsumpcjonizm kapitalistyczny i samotność w bloku, całodobowe i nocne, powroty nad ranem, ucieczki, ucieczki, ależ ile można, ilu już o tym.
Ile można. To się siedzi. Śpi się. I słońce, słoneczko. Przez okienko, przez zasłonki promienie, do mieszkania rano, do wnętrza, meble prześwietla w drewno. Słońce, słoneczko prześwietla twarz, pejzaże, prześwietla się słońce, słoneczko. Prześwietlenie atomowe, materię w atomy prześwietla, atomy, atomy, chłopiec widzi atomy.
To nie tak, że chłopiec jest samotny więc smutny. Chłopiec jedzie do swojej dziewczyny i przytula się do niej i mu lepiej, dziewczyna bardzo kocha jego smutek, bardzo chce mu pomóc, bo smutek jest piękny, taka tragiczna niezgoda, aż się chce tulić i mokre oczy całować, ale ile się można przytulać, ile można, pyta chłopiec, on atomy przytula, to znaczy tak mu się wydaje, ciało przytula, mięso, to jakaś reakcja jest chemiczna, dotyka i lepiej, tak to chyba działa, co z niego za golem, co za.
On się sobą onanizuje przez chwilę. Siedzi i się onanizuje, że siedzi. I że jest golem i że mięso ma w głowie, atomy. O mamo, mamo, co z niego za mózg przebrzydły, onanista-chimeryk, nastoletnia galaretka. Jaka piękna katastrofa, on tak krzyczy jak konia wali.

Koniec z tą demonizacją.

Koniec z tą demonizacją. Po nocach śnią mi się tajemnicze persony i z tego wszystkiego już budzę się o drugiej, o trzeciej, o czwartej i muszę siku.
To przecież nie jest tak, że Mikołaj Tajchman to jakiś czysty intelekt, bóg myślenia, mózg z wojowniczych żółwi ninja, wcale nie. Z krwi i kości ma ciało, a nie taką mechaniczną obudowę na głowę, taki klosz elektryczny, który pozwala mu nie srać i nie trawić, chroni przed tym wrażliwe neurony, przeciwnie, on ma właśnie taką własną, typową piramidkę Maslowa, wedle której na początku oddycha, potem je i pije, potem rucha, i dopiero później jakieś potrzeby wyższego rzędu, typu książka, czy rozmowa, ewentualnie intelektualne spółkowanie na wysokościach. Koniec z tą demonizacją.
Koniec z tą demonizacją. Nocami śnią mi się trzy kropki, tajemniczy murzyni w turbanach z szalikami na twarzach, anonimowi gwałciciele codzienności, internetowi zakrzywiacze rzeczywistości. Od tego wszystkiego budzić się nie chce, aż spać się chce i spać, ich obserwować, jak wypisują na cudzych blogach zawoalowane komentarze, jak wdzierają się w cudze życia z pasją i werwą, pełni animuszu kreują swe voyeurowskie sylwetki. I się wszyscy nawzajem podglądają i tylko domyślają szczegółów, więc dopowiadają czego nie widać. I wszyscy są demonami, nie ludźmi. Ale koniec z tym demonizmem. Demonizm to może być we śnie, ale w życiu panowie, to chce się pić i ruchać, ruchać się chce i pić, bo tacy Fryderykowie jak z Pornografii to tylko w czas wojny, w czas załamania wartości, w kryzys kultury na jakimś skraju żyją. A że żyjemy w czasach fali tłumionej, od źródła której daleko i coraz dalej, a ad fontes już tylko takie niemrawe, nieśmiałe – gdy główna tendencja jest taka, by było równo, uczciwie, demokratycznie-socjalnie, zgodnie z nauką Kościoła, po chadecku i zgodnie z ateistycznym humanitaryzmem, jak Camus – toteż nie ma warunków społecznych, by takiego Fryderyka wyhodować. Nietzscheańscy nadludzie, ze świecą was można, całe szczęście, że jest nas niedługo już razem osiem miliardów, to trochę zwiększa populację, ale i tak jeśli was procentowo, to nawet nie są promile.
A zresztą, taki Fryderyk też nie zawsze jest Fryderykiem. Czasem musi się wysrać i jajko zjeść, koniec z tym demonizmem. Nawet nadczłowiek bywa człowiekiem, a Fryderyk nie-Fryderykiem. I odwrotnie, najzwyklejszy Mateusz jak się zakocha może wsiadać w pociąg przed świtem i jechać nad morze, znajdować hotel pośród pięćdziesięciu innych i z włosami przyklejonymi do czoła, bo deszcz padał, odwiedzać ukochaną na trzy godziny i wracać do Poznania przed północą. Czasami ma takie zrywy, czasem trzeba odreagować niedostatki feromonów, bloody damn fluids, właśnie o to się rozchodzi.
I budzą się w niektórych demony, fluidy czynią cuda, czasem organizm jak potrzebuje bardzo, to wyhoduje w sobie takiego małego wariata-demonka, który jest prawdziwy jak McGyver, jak on potrafi z niczego coś wyczarować, z polowego łóżka balistę, ze szkolnego wtorku sanktuarium.
Ja właśnie tych wariatów śnię później, w godzinach nocnych, śródnocnych, we wsi nad ranem, gdy dziki w lasach już śpią, gdy psy kończą szczekać, a ciężarówki przestają jeździć drogami. O tej godzinie, gdy każdy tirowiec znalazł już sobie jakąś panią, a dziki wpieprzyły wszystkie żołędzie na polanie, psy się zmęczyły. Wtedy jest cisza piszcząca, skrzypiąca jak styropian, wiecie, tak w uszach piszczy, gdy już zupełnie nic nie słychać i wtedy słychać właściwie sam nie wiem co słychać, taki pisk, może fale radiowe, może ciśnienie, a może echo wszystkich dźwięków jakie kiedykolwiek były na świecie. Ale teraz, przed świtem, już na świecie nie ma świata i słychać tylko to echo.
Ja wtedy śnię o tych największych zrywach człowieka, o najwspanialszych gwałtach na normalności, o spięciach międzyludzkich, o współczesnych Krzysztofach Kolumbach interakcji, o chemikach chcących wydestylować pierwiastki nowego wzruszenia.
Z tego wszystkiego, z tych snów w sensie, aż się budzę i muszę siku, taki już jestem moczopędny. I schodzę do kibla, i sikam, wciąż jeszcze w półśnie. Kładę się spowrotem, owijam pościelą i jeszcze widzę te spięcia, jeszcze czytam te komentarze trzech kropek na blogach, jeszcze pamiętam ich treść i wciąż jeszcze nie wiem co jest życie, a co sen, co jest echo, a co pościel.
A jak sobie przypominam, to jest koniec z tą demonizacją.

Dryf.

Także wraca się do domu i odgrzewa mięso. Ja wiem, że to całkiem oczywiste, skoro się zgłodniało, ale Maslow wymyślił piramidkę i od czegoś trzeba zacząć, coś jest u podstaw. Bo z kolei czas trzeba dzielić na jakieś fragmenty, bo jak się ma dziewiętnaście lat i pali się stosunkowo niewiele, to można spokojnie przeżyć jeszcze z pół wieku i to jest tak dużo, że łatwo od tego umrzeć, jeśli nic się nie zrobi. Można oczywiście palić więcej, ale można też podzielić na jakieś fragmenty. Ważne jest ale: żeby po zakończeniu jednego fragmentu zaraz rozpocząć następny, choć oczywiście można czasami wcisnąć stop-klatkę i podryfować w pauzie, jednak niech to będzie też jakiś fragment, ten dryf i najlepiej, że nawet jak spontaniczny, to zaplanowany. Bo nie ma nic gorszego jak interwał ciszy, który dopada nagle, bez pukania i inwitacji, bo wtedy to tylko się wraca do domu i odgrzewa mięso.
Przedtem można jeszcze posiedzieć nad rzeką ze znajomymi i trochę pomilczeć w słoneczku i spalić jakiegoś papieroska, ewentualnie dwa, bo coś wypada zrobić z ustami, jak już się nie mówi. I choć słoneczko świeci wybornie, nie wszyscy znajdują w słoneczku przyjaciela i wtedy okazuje się kto naprawdę jest dzisiaj twoim przyjacielem, bo niektórzy sobie idą, widać, że mają jeszcze jakieś fragmenty w perspektywie, a wtedy zostają tylko ci, którzy nie mówią najbardziej i mają własne paczki papierosów, a jeśli dzień okazuje się naprawdę szczęśliwy, to spotykasz swoje lustro, a z nim to można tak siedzieć nad rzeką, aż się ćmirzenie nie skończy, a godziny lecą, zbawienne, jedna za drugą.
Bo to jest całkiem tak, jak ze spotykaniem Filipa Wałka. Że się mieszka na takim nowobogackim osiedlu i się wychodzi na balkon na papierosa po szkole, a tam Filip, bo mieszka naprzeciwko, wychodzi z klatki schodowej. To się zawsze kończy u mnie wspólnym siedzeniem na naszej-klasie, ewentualnie na balkonie, obowiązkowo natomiast kilkoma pilznerami. Siedzi się cicho, łącza między nami mają nawet niezłą przepustowość, nie ma jednak co transferować, toteż jeden drugiego i drugi jednego chwyta całkiem kurczliwie. Widok to taki, że pierwszy siedzi na GG, a drugi na kanapie, tam pisze esemesy i właściwie to nic się nie dzieje, ale coś się już zaczęło jakiś czas temu, w sensie to nasze wspólne chlanie i nie żeby ono było jakieś najlepsze na świecie, przeciwnie, jest dość marne, ale nikt się nie ruszy i go nie przerwie, by zacząć coś nowego, bo żaden nie ma siły na nowe i jak już się w coś wdepnęło, to niech trwa, a co tam. O ile dryf jest dość mocny, to oboje w końcu zaśniemy pijani, w przeciwnym wypadku jeden z nas przerywa stagnację. I wtedy jak już każdy pójdzie spać do siebie, to należy położyć się do łóżka, przykryć kołdrą i zapuścić płytę, żeby muzyka leciała przed snem, bo w końcu ktoś ją nagrał, to jest czyjś głos, po drugiej stronie ktoś się wrył w te plastikowe CD i coś tam z niego zostało, a to zawsze przyjemnie poprzebywać w czyjejś obecności, szczególnie jak się nie ma do kogo otworzyć mordy przed snem.
Ale to wszystko byłoby jeszcze całkiem znośne, można by popaść w miłą apatię przed snem i sobie z łagodną rezygnacją pomyśleć o pustce i filozofii nihilistycznej, a potem nawet wstać rano, opisać swój wydrążony los i spróbować poderwać na to jakąś licealną laskę, jednak gdy tylko myślę o tym w ten sposób, w głowie zaraz odzywa mi się wstrętny głosik, który wszystko psuje. Głosik jest wybitnie wredny i sączy mi do uszka takie wkurwiające myśli, że na przykład to tylko zwykła, trywialna depresja młodzieżowa, typowa dla większości wrażliwych jak membrana nastolatków i jest tak powszechna, że już nudna i cechuje się płytkością kałuży, jest ograna całkiem jak ten idiom płytki jak kałuża. Nastolatki, młodzieżowe, wrażliwość – kpina tych słów rozsadza mi głowę i jest tak niesmaczna, to znaczy mnie jest już tak niesmacznie, że rzygam nimi obficie jakbym miał żółcią całą wannę wypełnić, a potem mam w ustach tak ohydny smak, że zaraz podchodzę do zlewu, biorę szczoteczkę, nakładam pastę, myję zęby trzy razy i postanawiam wypłukać z siebie cały destrukcyjny nastrój i słowa.
I wtedy już nie siedzę, bo z całego tego siedzenia wstaję i.

WTOREK

To mój ulubiony z napisanych do tej pory scenariuszy filmowych. Ale nie sądzę, by udało mi się go w najbliższym czasie nakręcić w sposób zadowalający. Indolencja warsztatowa, techniczne ograniczenia, ot.

FADE IN:

WTOREK.

WYSTĘPUJĄ:
PROTAGONISTA
HOMUNKULUS
MĘŻCZYZNA
DZIEWCZYNA
TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ

Mieszkanie. Brudne naczynia w zlewie, pełne worki na śmieci, zacieki na stole, puste butelki.

PROTAGONISTA: (OFF)
Z tego nie urodzi się nic.

PROTAGONISTA leży na kanapie, przykryty kocem. Zarośnięty, zmęczony. Patrzy w sufit. Odsłania spod koca zarośnięty brzuch. Patrzy na niego beznamiętnie.

PROTAGONISTA: (patrząc na brzuch)
A teraz go dotknę. Niteczka po niteczce posuwam się dalej. Ciekawe co dalej.

Chwyta ręką za zarośnięty brzuch i bawi się nim. Podnosi wzrok. Lustro. Twarz PROTAGONISTY. Przygląda się jej. Dotyka palcem zarostu. Nakłada piankę do golenia.

PROTAGONISTA:
Niteczka po niteczce posuwam się dalej. Idę. Chwytam się tej przestrzeni i pozwalam prowadzić.

Bałagan. Brudne naczynia. Worki na śmieci. PROTAGONISTA z pianką do golenia na twarzy wrzuca do kontenera na śmieci worki. Chodnik na nowobogackim osiedlu. PROTAGONISTA z pianką na twarzy idzie bez koszulki. Muzyka. W tle cały czas muzyka.

Balkon z widokiem na całe miasto. PROTAGONISTA z pianką na twarzy pali papierosa. Rozgląda się. Piękny widok.

Droga. Samochody. PROTAGONISTA z pianką na twarzy idzie poboczem. Słońce świeci.

Las. Strumyk. PROTAGONISTA kuca przy nim. Goli się. Twarz przemywa w strumyku. Wstaje. Bardzo leniwie i delikatnie ubiera się w żółte, granatowe i zielone ciuchy. Lekki płaszczyk. Torba na ramieniu. Japonki na nogach.

Wystawia rękę poza kadr skąd wyciąga rower. Wsiada na rower. Jedzie.

Perspektywa pierwszoosobowa. Ścieżki, drogi, pola, lasy, jeziora. Chodniki, deptaki, place.

Perspektywa trzecioosobowa. PROTAGONISTA jedzie. Rów przy drodze. Obok tory. W rowie siedzi HOMUNKULUS. Ma twarz owiniętą bandażem i rękę na temblaku.

HOMUNKULUS:
Rowerze!

PROTAGONISTA zatrzymuje się i siada obok HOMUNKULUSA.

PROTAGONISTA:
Gdzie twój rower, homunkulusie?

HOMUNKULUS:
Odbija się echem i wraca do mnie.

PROTAGONISTA:
To nie jest dobry rower. Proszę, weź mój.

HOMUNKULUS:
Dziękuję.

HOMUNKULUS wsiada na rower i odjeżdża.

PROTAGONISTA leży w rowie. Skubie rosnącą wokół trawę. Spogląda na przejeżdżające tramwaje. Jest szczęśliwy. Ma kwiatek w ręce. Rozczula się nad nim.

Tramwaj. Gdy przejeżdża, okazuje się, że po drugiej stronie torów stoi MĘŻCZYZNA.

MĘŻCZYZNA:
Który to był tramwaj?

PROTAGONISTA:
Szesnastka.

MĘŻCZYZNA robi przerażoną minę i mdleje. PROTAGONISTA leniwie podnosi się i bardzo powoli podchodzi do leżącego MĘŻCZYZNY, przygląda mu się. MĘŻCZYZNA otwiera jedno oko, jakby sprawdzał, czy ktoś go nie obserwuje i zamyka je natychmiast.

PROTAGONISTA:
Co Ci jest?

MĘŻCZYZNA: (cały czas udaje że ma zamknięte oczy)
Zemdlałem.

PROTAGONISTA:
Dlaczego?

MĘŻCZYZNA:
To był mój tramwaj. Znowu mi uciekł. Czekałem tam już od dwóch godzin. To była piętnasta szesnastka, która uciekła.

PROTAGONISTA: (przenikliwie mruży oczy)
Musimy porozmawiać. Chodź. Znam dobre miejsce.

Krzaki i chaszcze za osiedlem. Leżą na leżakach. Mają butelkę wina i kieliszki.

PROTAGONISTA:
Dlaczego chcesz wsiąść w ten tramwaj?

MĘŻCZYZNA:
Mam do niego interes.

PROTAGONISTA:
Jaki?

MĘŻCZYZNA:
Chciałbym aby mnie gdzieś p r z e t r a n s p o r t o w a ł.

PROTAGONISTA:
Dokąd?

MĘŻCZYZNA: (wskazując ręką)
Tam.

PROTAGONISTA: (kiwa potwierdzająco głową)
Na przystanek.

MĘŻCZYZNA:
Tak. Teraz już wiesz.

PROTAGONISTA:
Wiem. Przykro mi.

MĘŻCZYZNA:
Dziękuję.

PROTAGONISTA ściąga czapkę z głowy i podaje ją MĘŻCZYŹNIE.

PROTAGONISTA:
Proszę. To dla Ciebie. Na pamiątkę. Ja muszę ruszać dalej.

MĘŻCZYZNA:
Rozumiem. I… proszę, ode mnie weź to.

MĘŻCZYZNA podaje mu jabłko.

PROTAGONISTA:
Co to?

MĘŻCZYZNA:
Nie wiem.

PROTAGONISTA:
Rozumiem.

PROTAGONISTA odchodzi, zatrzymuje się przed obiektywem, odwraca przez ramię w kierunku MĘŻCZYZNY, spogląda wprost w kamerę, zaciska zęby, przymyka oczy i szepcze.

PROTAGONISTA: (szeptem)
Powodzenia.

MĘŻCZYZNA leży na leżaku, na głowie ma czapkę, patrzy w obiektyw, w tle widać odchodzącego PROTAGONISTĘ.

MĘŻCZYZNA: (szeptem)
Dziękuję, przyjacielu.

MĘŻCZYZNA patrzy przed siebie. Oko. Widać w nim tramwaj. PROTAGONISTA wsiada do niego, siedzi na samym tyle. Ogląda jabłko otrzymane od MĘŻCZYZNY.

PROTAGONISTA:
Niteczka po niteczce posuwam się dalej.

Uciekające tory. Pobocza. Tramwaj zatrzymuje się na przystanku. Kosz na śmieci.

PROTAGONISTA: (olśnienie)
To tu!

Wysiada szybko. Podchodzi do kosza. Ręce spuszczone wzdłuż tułowia. Stoi sztywno. Patrzy.

DZIEWCZYNA: (OFF)
Skąd to masz?

PROTAGONISTA: (nie odwracając się)
Czy jesteś śliczna?

DZIEWCZYNA wchodzi w kadr, jednak tak że PROTAGONISTA nie może jej zauważyć.

DZIEWCZYNA:
Jestem.

PROTAGONISTA odwraca się i podchodzi do niej. Dotyka jej twarzy jak niewidomy, przygląda jej się bardzo uważnie. W tym czasie rozmawiają.

DZIEWCZYNA:
Jak się nazywasz?

PROTAGONISTA:
Protagonista.

DZIEWCZYNA: (nadgryza jabłko PROTAGONISTY)
Skąd to masz?

PROTAGONISTA:
Weź to, proszę. Jest Twoje.

DZIEWCZYNA:
Jest bardzo słodkie.

PROTAGONISTA:
A Ty…

DZIEWCZYNA:
Kim jestem?

PROTAGONISTA:
… kim jesteś.

DZIEWCZYNA:
Jestem jabłkiem.

PROTAGONISTA:
Tak. „Jesteś jabłkiem”. Zobaczymy się jeszcze?

DZIEWCZYNA bardzo delikatnie całuje go w czoło i wsiada do tramwaju, który odjeżdża.

Zmierzch. Bardzo ładne, różowe niebo. Śliczne. Protagonista idzie poboczem wielkiej dwupasmowej drogi na obrzeżach miasta.

PROTAGONISTA: (OFF)
Nostalgicznie, lecz pięknie.

PROTAGONISTA siedzi na ławce, patrzy przed siebie.

PROTAGONISTA:
Chciałbym się teraz rozpłakać. Wypiłbym kielich moich łez, aby uczcić ten dzień.

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ: (OFF)
Płacz czyni nas ludźmi.

PROTAGONISTA:
I oddaje hołd antecedensom, które go wywołały.

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ: (wychodzi spod ławki)
A one znajdują w nas schronienie.

PROTAGONISTA:
Bo nie ma życia poza ludzką twarzą i tylko w ludzkiej twarzy odbić może się druga twarz.

Cisza.

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ:
Musisz już wracać, wiesz?

PROTAGONISTA:
Czy zawsze trzeba wracać?

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ:
Nie. Nawet nie wolno. Ale zawsze się wraca.

PROTAGONISTA:
Nie chcę…

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ:
Teraz, kiedy wiesz, że i tak będziesz musiał wrócić, czar pryśnie nawet jeśli zostaniesz.

PROTAGONISTA:
Szkoda…

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ: (wyciąga rękę)
Chodź. Zaprowadzę Cię.

Bierze go za rękę i wciąga pod ławkę. Czołgają się. Ziemia, krzaki, zarośla. Coraz ciemniej.

Ciemność.

Wyłaniają się kontury kanapy na której spał PROTAGONISTA rano. Wokół świecą się świeczki. Mnóstwo świeczek.

PROTAGONISTA:
Jak tu czysto.

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ siedzi na krześle obok kanapy. W ręce ma kubek.

TAJEMNICZY JEGOMOŚĆ:
Posprzątałem. Zasłużyłeś na to. Proszę, oto herbata dla Ciebie. Śpij spokojnie.

Świeczka pali się. Dmuchnięcie. Ciemność.

FADE OUT.

fragmenty ksiażki spalonej #3

Ostatni rozdział.

Tylko wysiadłem z tramwaju na placu Bernardyńskim, a już okazało się, że trafiłem w epicentrum nowej niesamowitości.
Wokół szalała burza szeptów i półsłówek, grzmoty wieściły nadejście złych czasów i człowieka bez sumienia, a w błyskach piorunów i błyskawic dostrzec można było ciemną sylwetkę w marynarce za 400 dolarów. Maks, Maks, ten zły człowiek, głupek mądry, relatywizm moralny, antypatia, Maks – szeptały mury, a ja pomyślałem: Maksiu, jeden z demonów, mój Przybysław Hippe zaprzyjaźniony i poznany!
Tramwaj odjechał i po drugiej stronie torów oczom mym ukazał się Maksymilian, lat dziewiętnaście, student psychologii na poznańskim UAM, w ciemnych okularach i czarnych kozakach. Uśmiechnął się na mój widok i przywołał do siebie w tym celu, aby ukazać mi magiczne miejsce.
W magicznym miejscu czekał już Marcin, który popijał czarodziejską Warkę z puszki i ćmił zaczarowanego Camela. Maksymilian oprowadził mnie po chwilowo zarekwirowanym przybytku i przedstawił współlokatorom, a jeden z nich, Mirosław o twarzy ciemnej, lat na oko pięćdziesiąt, poprosił, byśmy puszki zostawiali pod drzwiami.
Z Maksymilianem wymieniliśmy ostatnie wiadomości, a gdy wspomniałem, że piszę właśnie książkę, okazał zainteresowanie i nawet poczęstował mnie papierosem, by lepiej mi się opowiadało.
Gdy już mniej więcej wyłożyłem swoją koncepcję, Maks zaproponował, byśmy kontynuowali tę literacką gawędę w bardziej przyjaznym otoczeniu, a przy okazji kupili jeszcze po kilka browariuszy. W tym celu udaliśmy się do miejsca zamieszkania, a przedtem jeszcze do Chaty Polskiej.
W miejscu zamieszkania z Marcinem i Maksem wypiliśmy po dwa browariusze każdy i obejrzeliśmy kilka filmów na Youtube, a potem Marcin zaczął się napalać na jakąś laseczkę w sieci, a my z Maksem założyliśmy maski gazowe na twarz, a ja jeszcze getry na nogi, a Maks bokserki na głowę. Tak ucharakteryzowani ruszyliśmy do sklepu, by zakupić więcej alkoholu. Po drodze robiliśmy sobie zdjęcia z przypadkowymi ludźmi, a jak ktoś się dziwił, to mówiliśmy, że to taki happening, bo happening brzmi doskonale i dostojnie, a także artystycznie i można pod tym mianem byle gówno ukryć.
Następnie spożyliśmy zakupiony alkohol i wznowiliśmy dysputę przerwaną na czas happeningu.
- Dupę golę, ale pachy nie, klatę trzy razy ogoliłem do tej pory.
- Ja golę pachy i dupę, a na brzuchu to sami zobaczcie, nie ma co.
- A ja dupy nie golę, bo nie kłóci się to z moim wzorcem piękna.
I faktycznie, Maks dupy nie golił, bo rowek miał cały zarośnięty.
- Zresztą, kto mi patrzy na dupę jak pierdolę.
- Ale to nie tak, Maks, chodzi o pewien kanon, musi być jak na tych wszystkich filmach, a nie taki zarośnięty niedźwiedź z jakiejś tam Rosji.
- Z Rosji to jest Eugenia.
I Marcin się uradował, bo chyba mu się Eugenia podobała, bo też zaraz podchwycił temat.
- Ja lubię takie coś, jak laska tylko mi się podoba. Że widzi ją mnóstwo osób, a ja w niej widzę jakiś szczegół i go tak… no… cenię.
- Gloryfikujesz.
- No.
- Tak, to jest fajne.
- Rozumiesz, nie?
- No.
A potem zaproponowałem, żeby się trochę rozerwać i pójść na plac zabaw, więc wzięliśmy wódżitsu i kielony oraz popitę i sobie zasiedliśmy w piaskownicy, z której zaraz wszystkie mamy pouciekały.
W piaskownicy była huśtawka, ale słońce jeszcze świeciło, bo siedemnasta godzina była, a to za wcześnie, aby zażyć nieco mistycyzmu na huśtawce. Więc pohuśtałem się tylko przez dwie trzy minutki, nie tak jak kiedyś, kiedy chyba ze czterdzieści minut się huśtałem, a stopy miałem bose, bo cały Stary Rynek i Półwiejską na boso przeszedłem, normalnie jak po plaży, a noc była ciemna i ciepła i ja się huśtałem, a wokół mnie była przestrzeń – drzewa i kształty, cienie i kolory, reflektor i muchy. A huśtawka taka zwykła, bez oparcia i Mikołaj chciał, żebym mu odstąpił, ale odpowiedziałem, że jeszcze minuta albo dwie, na co on odszedł, ale w każdej chwili mógł wrócić, ale póki nie wracał to mogłem się huśtać i się huśtałem, a że w każdej chwili mógł mi przeszkodzić, toteż tak mi było bardzo intensywnie, bo wszystko było chwilowe, chwilowość wydała mi się esencją – widziałem bloki, ciepłe okna, żółte i most Rocha, z różnych perspektyw, zawsze na chwilę, nad niczym się nie zatrzymywałem, niczemu nie mogłem się przypatrzeć - bo cały czas się ruszałem, nic nie było stałe, a w tle chyba sylwetki jakichś ludzi, oj odchodzą, już ich nie ma, ale byli. Ciemne kształty. Jakie ładne.
Gdzieś tam ktoś rozmawiał o wierze. A ja myślałem do siebie i tak mówiłem: Deizm? Ateizm? Bogowie? Bogowie, ależ po co mieć poglądy kiedy można mieć - huśtawkę. Także huśtałem się i czułem, w tle głosy, ale nie słyszałem słów, niepotrzebne, czułem tylko ich obecność. W uszach miałem szum, wszystko mi szumiało, ale słyszałem tylko, gdy chciałem skupić się na dźwiękach. Patrzę w górę, gdy huśtawka mnie unosi, widzę korony drzew i niebo, jest bardzo ciepło, w ręce mam fajkę i piwo, palę i pluję, pluję, gdy jestem maksymalnie wychylony, tak, by ślina leciała jak najdalej, jak wysoko ona leci. Ja też wzlatuję, czuję się i wzrastam. Niczego nie chcę, dla nikogo. Nikogo nie chcę, nie chcę innych, ani żeby ktoś podszedł. Bardzo intymnie, tylko dla mnie. Mówię: Ja. Ja. Jestem. Potem już nie mówię, tylko wydaję dźwięki, jakie one ciepłe, jak mnie otulają, jakieś yyyy i mmmm i eeee.
Ale tym razem nic takiego nie miało miejsca.
Za to całkiem niespodziewanie zrealizowało się założenie początkowe, dla którego się tego dnia spotkaliśmy i nagle wszczęła nam się dyskusja literacka.
- Camus czerpał ze wszystkiego.
- Możliwe – bo naprawdę nie miałem pojęcia, czy tak było rzeczywiście.
- Do tego potrzebny jest odpowiedni język, bardzo chaotyczny, wymieszany wysoki z niskim.
- Myślę, że przychodzi mi to naturalnie.
- Ale o co ci właściwie chodzi w tej książce?
- Chcę opowiedzieć coś aktualnego.
- To o aktualności można powiedzieć coś konkretnego?
- No wiesz, jest cała ta Wielka Sinusoida Wielkich Antynomii, antyk to uwielbienie i apologia człowieka oraz rozumu, a potem średniowiecze, czyli wiara i Bóg, potem znowu człowiek w renesansie i odwrotnie w baroku. Oświecenie – nauka. Romantyzm – wiara i uczucie, czy też intuicja. Pozytywizm, czyli praca, racjonalizm, Młoda Polska w sumie sam nie pamiętam co konkretnie, ale też jakieś przeczucie katastrofizmu, a Dwudziestolecie to taki na przykład Gombrowicz i sam zobacz jego „Dzienniki”, jaka siła rozumu demaskująca.
- No, ale to już jest nieaktualne. Teraz jest wszystko naraz.
- Skądże znowu. Taki jesteś dumny, że wydaje ci się, że współczesność taka wyjątkowa?
- To co niby jest teraz?
- No, wiara, intuicja, chaos, pomieszanie, irracjonalność, czy jak tam wolisz to nazwać.
- Pierdolisz. Teraz jest wszystko równocześnie. Totalny eklektyzm.
Oczywiście, kłóciłem się z nimi tylko dla zwały, bo sam nie miałem pojęcia jak było w rzeczywistości, możliwe nawet, że zgadzałem się z nimi, a już na pewno nie miałem pojęcia o co chodziło mi z tą książką, zresztą, tutaj nie dla zwycięstwa śliniliśmy się intelektualnie, ale tak zwyczajnie, żeby się tylko trochę poślinić, bo ślina jest całkiem smaczna od czasu do czasu, pozwala utrzymać umysł w dobrej kondycji i korzystnie wpływa na cerę.
A potem ukradłem Maksa i pofrunęliśmy na księżyc, to znaczy nie żebym był gejem i się skrycie w Maksie podkochiwał, to wcale tak nie było.
- Ja ciebie, Maks, kocham taką sympatyczną miłością.
Jechaliśmy windą na księżyc, a że nam się sikać chciało, to sikaliśmy po kątach i trochę już zaczęło nam śmierdzieć w tej windzie, ale całe szczęście dotarliśmy na miejsce i mogliśmy opuścić naszą kuwetkę.
I powoli wkroczyliśmy w nową dymensję, na szczycie byliśmy bloku. Piętro chyba gdzieś z piętnaste, a osiedle akurat w kierunku Starego Miasta skierowane, tak że całą urbanistyczną żółć, która lekko parowała i falowała od słońca, było widać jak na miniaturze.
Widok był na tyle zajebisty, że trzeba było sobie zapalić, nie żebyśmy nie zapalili, gdyby brzydko było, zapalilibyśmy i tak, ale ten widok był na tyle ładny, że zwykłe Camele smakowały jak Dunhille albo Djarumy, a wiadomo że Dunhille albo Djarumy palą nawet niepalący, nie było więc możliwości innej, niż sobie zapalić.
Paliliśmy.
- Ja ciebie taką sympatyczną miłością kocham.
- A chcesz mi wypucować berło?
- Jakbym chciał, to by była dzika miłość, Maksiu.
- Słusznie.
Słońce grzało nam ciało, a żar prażył niczym na plaży, więc papieros smakował bardzo leciutko.
- Szarpnij sobie browariana.
I podał mi swoje piwo. Szarpnąłem.
- Czy to jest owo zaczarowane piwo?
- Owszem, jest to browar, który wykradłem przebiegłemu dr Dolittle. - Jak tego dokonałeś, bikiniarski bumelancie?
- Poprosiłem mademoiselle, żeby zaśpiewała.
- To było oczywiste.
- Owszem, zwróć jednak uwagę, wierny akolito, na antecedensy.
- Cóż z nimi?
- Życie drogie, pić się chce. Doktorowi też.
- Dolittle?
- Nie, Judymowi.
- Judym nigdy nie pił piwa.
- Skądże. Judym wynalazł piwo.
- Nie wierzę ci.
- Dlaczego?
- Nie ma na to dowodów.
- Ależ synku. Wiara powinna obyć się bez dowodów. Czytałeś Zbrodnię i karę?
- Jasne.
- W tej powieści spierają się ze sobą dwie wielkie antynomie: wiedza i wiara, zachodni racjonalizm i wschodni mistycyzm, nauka i religia, lew i mysz, Raskolnikow i Sonia. Zauważ, mój wierny interlokutorze, jak książka jest skonstruowana, dopóki Rodion jest orędownikiem rozumu. Panuje wówczas logika i racjonalizm, Dostojewski potrafi dokładnie wytłumaczyć postępowanie i motywy swego protagonisty i to na tyle zręcznie, że nawet morderstwo wydaje nam się racjonalne. Jednak pod koniec następuje przemiana, nagle, podkreślam to nagle, nagle Rodia się zmienia i zaczyna wierzyć. Nie jest to aby trochę naciągane?
- To jest zajebiście naciągane, zawsze wkurwiało mnie to słabe zakończenie. Po prostu się zmienił, i już.
- Błąd, mój drogi Watsonie. Zauważ, że dopóki Raskolnikow preferuje zachodni humanizm, dopóty książka jest spójna i pełna dowodów. Kiedy jednak następuje przemiana i racjonalizm zastępujemy mistycyzmem – powiedz mi – jak ty byś to chciał lepiej opisać? Istotą tej przemiany jest irracjonalność, gdyż istotą wiary jest zaprzeczenie rozumu. Owo słabe zakończenie jest kwintesencją wiary jako cudu, jako antywiedzy, jako intuicji i braku logiki. Wiara się po prostu zdarza i jest. Dlatego styl Dostojewskiego idealnie współgra z treścią, a wiara powinna obyć się bez dowodów.
W takich momentach naprawdę kochałem Maksa. Najwyraźniej wyczytał to z mojego spojrzenia, bo beknął, pierdnął i zapytał:
- Czy teraz już zasłużyłem na ową dziką miłość?
- Nie, jeszcze nie. To już więcej niż sympatyczna, ale wciąż impotencyjna.
- Szkoda, nikt mnie nigdy nie pucował w dupę.
- A chciałbyś?
- Nie.
Aż tu nagle zza gzymsu wyłoniła się ręka a zaraz za nią głowa Spychacza i ciało jego w kolejności następnej.
- Skąd ty się tu wziąłeś?
- Wszedłem.
- No… ale po co.
- Jeszcze tego nie robiłem, a chciałem spróbować.
- Ale wiesz, że jesteśmy na księżycu.
- Co ty pierdolisz, jakim księżycu, księżyc jest za tamtym kominem.
- A to nie wiedziałem.
Spychacz to był taki koleś, co miał w szkole opinię technomuła, zarywacza i ruchacza, co najchętniej na imprezie dwie laski w kibelku by obskoczył. A wystarczyło go lepiej poznać i już się okazywało, że był naprawdę inteligentnym człowiekiem.
- Fajkę?
- Nie, dziękuję. Takie to życie krótkie jest, że szkoda je bardziej skracać, a ja bym jeszcze tyle zrobił.
- Co na przykład?
- Do legii cudzoziemskiej bym na miesiąc poszedł. Poleciałbym balonem. Afrykę przejechał. Książkę napisał. Igloo wykuł w lodzie. Pomieszkał w wiosce z Murzynami. Albo na tamten komin wszedł jeszcze raz.
- Byłeś na kominie?
- Jasne.
- I jak?
- Chłopaki, to było najpiękniejsze co zrobiłem w życiu.
Popatrzyłem na Spychacza z podziwem i admiracją, tak jak Słowo patrzy z zazdrością na Czyn.
- Skąd ci się w ogóle wziął ten pomysł?
- Ej… nie wiem! Po prostu idę sobie ulicą i nagle se przypomniałem ten komin, chuj wie skąd mi się wtedy w głowie wziął, i jakoś tak chciałem na niego wejść, to dzwonię do kumpla, a ten nawet się nie zdziwił i podjechaliśmy nocnym do Czerwonaka, kominiarki na mordy i pomykamy między budkami wartowników, bo tam mnóstwo ochrony było. Samego wspinania się po drabince zajęło nam z 40 minut. Ale jaki widok. Wystarczyłoby podskoczyć, a już byś księżyc ukradł, bo ten komin to miał z 200 metrów, trzecie najwyższe miejsce w kraju.
Milczeliśmy, paliliśmy.
- A w ogóle, to wiecie, powiem wam – kontynuował po przerwie – ja czasem tak właśnie mam. Że myślę sobie, że czemu mi się właśnie tak pomyślało. A czemu nie odwrotnie? W ogóle… skąd mi się ta myśl wzięła. Że idę drogą i nagle pierdolnie mnie w głowę ten komin. A czemu nie dźwig albo jakieś lochy? Albo jak to jest, że nagle sobie coś przypominam, i właśnie akurat przypominam sobie zupę. A czemu nie, tej, skarpetkę? Albo, kurwa, kaloryfer? Nie wiem skąd mi się to całe myślenie bierze, nie za bardzo je rozumiem..
- Nie czujesz kontroli?
- No, żadnej. Jakby mi się wszystko samo myślało za mnie.
- Ja tak kiedyś miałem, jak brałem acodin, ale to dawne czasy gimnazjum.
- Daj spokój, Maks, tylko spojrzysz i już widzisz, że jest czysty.
Rozmawialiśmy tak jeszcze czas jakiś. Spychacz może nie był wykształcony wszechstronnie, ale to wcale nie przeszkadzało. Siedzieliśmy na dachu, paliliśmy Camele, intelektualnie się śliniliśmy. Fajnie było. A potem Spychacz powiedział, że się zbiera, bo musi pouczyć się matmy na olimpiadę, więc sobie poszedł, a mi się smutno zrobiło, bo polubiłem te jego filozofie, które wygłaszał w rytmie DJ Tiesto.
Tymczasem jakeśmy nasze głowy już zmęczyli, to i przyszedł czas na ciała, więc ruszyliśmy na eskapadę i na tej eskapadzie znalazła nam się gaśnica w garażu i trochę się nią popsikaliśmy, co było całkiem śmieszne i odprężające. A potem już się ciemno zrobiło i każdy pojechał do domu, bo jak się ściemnia, to dzieci śmieci idą spać.
Ja zasnąłem bardzo łatwo, bo byłem zmęczony, a w dodatku jeszcze zaczarowane piwo zrobiło swoje.
I miałem sen retrospekcyjny i śniła mi się impreza u Oli, wtedy, gdy Maks zapłacił 50 złotych za taksówkę, żebym tylko dojechał do Złotnik, bo to było po 23:00 i żadne autobusy już nie kursowały.
Właśnie na tej imprezie pokochałem Maksa sympatyczną miłością i nawet mu to wyznałem, śliczne dzieci wtedy byliśmy, ja, Maks i pięć dziewczyn, a piliśmy bacardi i szampany oraz skrzynkę piwa i w jacuzzi nagością się eksponowaliśmy nawzajem i fajki w wodzie gasiliśmy i w whiskey sobie głowę myliśmy, a noc trwała, a my pędziliśmy na jej ramionach do utraty przytomności.
A Maks wtedy bawił się, jak zaczarowany i miał gest i kupił rano herbatniki i kwiatka, żeby przeprosić za zniszczenia, bo cała chata była zalana i podłoga się kleiła od jakiegoś kleiku i lukru, którym smarowaliśmy sobie ciała. I było ogólnie bardzo sympatycznie, gdyby nie te zniszczenia, ale rano pojechaliśmy każdy do swojego domu i już tych zniszczeń nie było widać.
I wtedy zrozumiałem, że jestem rozciągnięty pomiędzy dwoma ekstremami, pierwszą był demon gombrowiczowskiej, niedojrzałej młodości, Czyn wcielony, Maksymilian, a drugą oczytany i kunsztowny Pan Pisarz Mikołaj Per Tajchman, Słowo zanim Ciałem się stało. Jednocześnie jednak dotarło do mnie, iż obie te ekstremy niczym się nie różniły od siebie, że choć z Maksem mogłem w środku tygodnia, w południe, wsiąść w samochód i pojechać pod CH M1, gdzie w pełnym słońcu i granatowej, wiosennej kurteczce chodziliśmy po tych wielkich przestrzeniach podmiastowych, czując się jak w amerykańskim filmie, a z Mikołajem z kolei jak w jakiejś czeskiej książce mogłem siedzieć w Za Kulisami do piątej nad ranem, a później jeszcze stać pod płotem godzinę jak już pub zamknęli i wypić przy tym siedem piw i jeszcze jedno, a rozmawiać o sobie i ślinić się o literaturze, co było bez mała różne od ketonalu, który Maks znajdował w apteczkach i aplikował nam do organizmu w celach antydepresyjnych – a jednak mimo widocznego przeciwieństwa obu demonów moich, to była przecież ta sama estetyka, która kazała mi ich ubóstwić, tylko że dwa jej krańce, całkiem jak piękno i brzydota, bo generalnie lubiłem w nich to samo, a mianowicie ich skrajność, ale przecież poza tym, że byli skrajni, to niczym się nie różnili.

Jak tylko to zrozumiałem, to się obudziłem i spotkałem Maksa w KFC, jak zajadało mu się kurczaczka, co palce lizać, podczas gdy Mikołajowi zajadało się jajka, jajka są w końcu zdrowe i tylko Dziewczynie ze Słońca machało się do mnie papierosem gdzieś w Kosmosie i choć co prawda nie widziałem tego na własne oczy, byłem jednak przekonany, że tak właśnie było, w dodatku gdzieś tam jeszcze przebywał najnowszy mój Przybysław Hippe, choć z nim to nigdy nic nie wiadomo na pewno, bo jego domeną była enigma, a w ogóle to już nie palę, mamo.

fragmenty ksiażki spalonej #2

Książka ma pierwsza, spalona, miała strukturę lustrzaną. Z jednej strony odbicie krzywe, groteskowe, zhiperbolizowane i sztuczne, jakieś dzieci śmieci, lwy, sarenki bambie, wielki burdel, śmietnisko w przesadzie. Z drugiej strony była ta rzeczywistość mi dostępna, Poznań, znajomi i właśnie cała ta część druga to pierwowzór odbicia, którym była część pierwsza. Lustrem, tym narzędziem, które miało tego dokonać i wyjaśnić to, był cały poniższy fragment, spoiwo między dwoma skrajami osi tej samej.

Kiedy Platonowi wpadał do głowy świat idei, kultura na której mógł się opierać ograniczała się w głównej mierze do Homera i kilku pośledniejszych autorów. Wszystkiej tej literatury, pieśni, legend i mitów starczało może na kilka lat leniwej nauki, a później – człowiek stawał przed niezapisanym skrawkiem pergaminu. Komuś urodziło się rozwinięcie jakiegoś wątku, kto inny go wykoślawił, a jeszcze inny w ogóle patrzył w trzecią stronę. I tak wieki leciały jeden za drugim, a tu coraz więcej owych stert pergaminu zapisanego i nawet pomimo starań inkwizycji w średniowieczu, która chciała jako tako uporządkować cały ów burdel, nawet pomimo ich usilnych starań wciąż makulatury było więcej i więcej. Pomimo ciągłej kumulacji, punkt krytyczny nie został przekroczony aż do XVIII wieku. Wtedy Pascal jako ostatni człowiek na ziemi przeczytał wszystkie dostępne mu książki, a przynajmniej tak twierdził. Krańcowość XVIII wieku traktuję dość umownie, a chwilę gdy Pascal przeczytał całą literaturę świata, jako symboliczny moment w chronologii dziejów, gdy ilość zapisanej kultury (wiem, że literatura nie=się kultura, ale to tylko figura retoryczna) przerosła człowieka, gdy kultury było już więcej niż pojedynczy człowiek mógł przyswoić i zmieścić w sobie.
A później mamy przecież cały ten kulturalno-multimedialny boom. Kino, komputery, fotografia, muzyka na płytach cd. I jako że ludzi jest więcej, toteż więcej tego powstaje. I kto teraz ma czas, żeby bawić się w Pascala. Uszami się wylewa cała ta kultura.
Oto więc jesteśmy w supermarkecie. Mamy po 75 lat do zagospodarowania i ograniczoną pamięć RAM mózgu. Produktów na półkach starczy na lat tysiąc pięćset sto dziewięćset, a w dodatku cały czas trwają remonty i modernizacje i po prawdzie, to dostawcy są wzorowi, nic się nie ociągają i co minutę przybywa nowa sterta cywilizacji. Idziemy więc na zakupy i wybieramy co nam się spodoba lub co nam się akurat wybierze. Trochę szkoda tego wszystkiego na co nie starczy pieniędzy i czasu, ale właściwie to co tam – czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal (takie złote przysłowia również można w naszym supermarkecie nabyć, często też dołączane są w promocji do innych produktów)!
Chaos i bajzel oraz śmietnisko mamy w koszyku, gdy podchodzimy do kasy, pomieszanie epok i kultur, przypadek i intuicja, często cudze gusty, choć nasze też często, a w sumie to kto by je potrafił rozróżnić, surda jego suka.
Żebym tylko nie został źle zrozumiany na samym początku. Nie uważam, żeby śmietnisko było zjawiskiem negatywnym. Lubię je. Swojskie jest. A dzieci śmieci to bardzo sympatyczne stwory, sam jestem jednym i, no proszę tylko spojrzeć, jak uśmiecham się ślicznie płacąc kartą maestro mastercard junior.
Potem nawpieprzam się tego, co kupiłem i zaczynam m u t o w a ć.
A to co zjem to mnie zmienia, a ja, wzbogacony o nowe artykuły kroczę dziarskim krokiem przed siebie, albo czasem w bok, a niekiedy nawet obejrzę się w tył, ale generalnie to dalej i dalej, byle dalej.
Bo w ogóle to właściwie na czym tak w sumie polega całe owo zjawisko? I JAKIE to jest zjawisko?
Wpierdalam wszystko, KFC i Witkacego (smaczniejszy od Borowskiego), Symulakry i Pachelbela, Durex i etykietki od farby do włosów babci, kartę Heyah 25 zł, a potem czekam.
I wtedy zdarzenia zaczynają się zdarzać.
Niteczka po niteczce posuwam się dalej.
Całkiem niczym PROTAGONISTA scenariusza WTOREK, który [scenariusz] pojawił się w książce niniejszej również całkiem niteczka po niteczce przecież.
Niteczka po niteczce posuwam się dalej. Idę. Chwytam się tej przestrzeni i pozwalam prowadzić.
Przygoda, o ile nam się nie zdarza, o ile nagle nie zastaje nas na drodze, przygoda prowokowana i oczekiwana zazwyczaj rodzi się z brzucha, jest pępoidalna. PROTAGONISTA leżał pod kocem na łóżku. Chciał uciec. Pierwszym w co mógł uciec był brzuch jego. Spojrzał. Dotknął. I dał się poprowadzić.
To jest historia o tym, jak samemu tworzy się historię, albo raczej jak historia sama pozwala nam się tworzyć, jak historia może się zdarzać i o tym dokąd może nas zaprowadzić, o ile pozwolimy się porwać. Bo czemuż nie miałby dać się porwać PROTAGONISTA? Cóż lepszego miał do roboty?
Także podnosi głowę i dostrzega łazienkę. Lustro. W lustrze swoją twarz. Cudze twarze (dygresja). Goli się (skoro już jest przed lustrem). Goli się, a więc higiena, a przecież wokół jest brudno, trzeba więc wynieść śmieci. Skoro jest się już przy kontenerach, to można pójść dalej. Balkon (śliczny widok - estetyka), droga (topos wędrówki), las (scalenie z naturą) – kieruje się ku czemuś ładnemu. Ma piankę na twarzy, trzeba więc ją zmyć. Strumyk.
Całkiem carpe diem znakomite. To jest Łatwe i Oczywiste. Przestrzeń wokół i życie zdarzają się i prowadzą dryfującego PROTAGONISTĘ do-Kąd-ś. Czym jest Kąd? Tak w zasadzie może być czym-Kolwiek. Skąd wzięło się Kolwiek? Jasne, że z PROTAGONISTY, z brzucha jego, mar sennych i marzeń wieczornych, z książek i gamet, z małego plemniczka i komórki jajowej no i oczywiście z bebiko, które zajadał w dzieciństwie oraz ze skacowanych poranków w gimnazjum. Kąd i kolwiek – czyli potencjalnie wszystko, czyli nic właściwie.
„Historia jednostki w skrócie powtarza historię świata” – Emmerson. Strawestujmy tę myśl złotą na rzecz książki niniejszej, a otrzymamy „Historia PROTAGONISTY w skrócie powtarza historię narratora”.
Narrator zaczyna od przekleństwa, że osz do chuja, że literatura to literatura, a nie teledysk. Skąd się to wzięło? Zapomniałem, ale. Mogę zgadywać. Może literatura powinna być spójną, przemyślaną i holistyczną opowieścią, a nie takie impresje i pomieszania i teledyskowa fragmentaryczność. Albo może jest to uprzedzenie potencjalnego ataku-zarzutu krytyka bądź przyszłego czytelnika? Autokrytyka autora? A może chodzi o dowolność i przypadek w doborze pierwszego elementu, źródła z którego wypłynie strumień opowieści? Tylko że to nieistotne. Bodziec mógł być jaki-Kolwiek. Właśnie o dowolność, przypadek i owo co-Kolwiek chodzi w dzieciach śmieciach przede wszystkim.
4 marca 2008 roku z Bartkiem i Savem szwendaliśmy się po mieście, aż do mnie trafiliśmy. Trochę czasu spędziliśmy na niczym, nawet całkiem sporo, a ja zazwyczaj miałem wtorki wolne i mnie to zmartwiło, że tak czas mi ucieka koło nosa, więc jak pojechali już i zostałem sam to uznałem, że osz do chuja, ten dzień tak się nie skończy i wycisnę go jak cytrynkę, a przynajmniej te parę godzin, które mi jeszcze zostały. No to usiadłem i osz do chuja zakląłem, a potem to zapisałem i napisałem dalej, ale jako że nie pisałem o niczym konkretnym, to zaczął mi się taki wstęp a’la strumień świadomości Joyce’a, co w nim zawarłem dzieciństwo moje i literackie zapędy oraz Internet, a nawet Króla Lwa. Pagórek Króla Lwa pojawił się całkiem na zasadzie metafory, ale tak mi się jakoś spodobał, że strumień świadomości sam z siebie zmutował się w fabularyzowaną groteskę i jakoś to pociągnąłem do drugiej w nocy.
Potem byłem niewyspany w szkole i mój Profesor Polonista śmiał się, że piłem pewnie, a jak powiedziałem, że prozę pisałem, to śmiał się jeszcze bardziej.
W każdym razie zaczęło mi się pisać o tym Królu Lwie, wspomniałem nawet o Sarence Bambie, co mi się bardzo spodobało, coby ich spairingować, więc postanowiłem, że jeden rozdział na pewno o nich powstanie, a poza tym dorzuciłem do tego jakiś wiersz i scenariusz filmowy. Generalnie – wielki śmietnik, chaos, brak logiki.
A wtedy sobie pomyślałem, a właściwie poczułem, że jest w tym coś naturalnego, w śmietnisku i bałaganie, że czuję się w nich swojsko i jakbym wracał do źródeł, ale nie takie renesansowe ad fontes, lecz źródła absolutne, pierwotne, normalnie macica albo nawet Wszechbyt atawistyczny, czymkolwiek by nie był.
Chodzi mi o to, że jeżeli miało coś powstać samo z siebie, czy raczej samo ze mnie, bez żadnych gwałtów albo misternych literackich konstrukcji i wypucowanych koncepcji oraz błyszczących idei, to musiało to być chaotyczne, bo chaos mą domeną był i basta, a w dodatku wydawał mi się właśnie głównym tematem tego co pisałem.
Wtedy rzekłem na głos: Jestem ja oto ja jestem ja!
I od razu poczułem się pewniej, z tym że ostatnio miałem mały kryzys-zwątpienie w egotyczne postulaty-zapędy mego Witoldo-Mikołaja, dlatego me zawołanie, to było coś innego niż: poniedziałek – Ja wtorek – Ja środa – Ja czwartek – Ja Gombrowicza, gdyż Gombrowicz zdawał się być bytem autonomicznym i samo-sobie-wystarczalnym, a ja jakoś nie wierzyłem do końca w swą wyjątkowość i nie koncentrowałem się aż tak na penetracji mego kosmosu wewnętrznego. To niemożliwe, myślałem, żebym był jeden na świecie, całe te gadki o alternatywie i awangardzie oraz oryginalności – pusty śmiech – jestem tylko wypadkową współczesności, a śmiem podejrzewać, że tako i ty i wcale nie żaden unikat, tylko po prostu przypadek i równie dobrze mogłem być Nahaczem, serio, mogłem, bo znam to co on doskonale, że się tak pochwalę nieskromnie.
Zresztą, kto ja jestem, żeby do wzgórza Króla Lwa pretendować? Gombrowiczem nie będę, bo za duże we mnie zwątpienie i fascynacja cudzym, a niepoznanym; z kolei sztuka moja własna, imaginacyjna, to jest wielkie niezrozumienie, to są impresje. Więc cóż pozostało? Zmutowałem w śmietnisko i jak gdyby nieco wyłączyłem się ze świata, stałem się obserwatorem.
Ja obserwatorem bywam często. Na takiej ostatniej imprezie z Maksem na przykład prawie się nie udzielałem w dyskusji, w głównej mierze tylko słuchałem i analizowałem. Tak już mam, że czasem trudno mi się całkiem zaangażować w rozmowę, wszystko bywa dla mnie prowizoryczne, że niby każdemu się wydaje, że żyje w platońskim świecie idei, że to wszystko: skóra, język, myśli, ręce – że to wszystko prawdziwe i z krwi i kości, a mnie się wydaje jakby to była proteza życia i to całkiem w zastępstwie czegoś, co nie istnieje, to znaczy chodzi mi o to, że proteza życia to jest ta rzeczywistość nam dostępna, a że jest niedoskonała, to dąży się do jakiegoś ideału platońskiego, toteż ta rzeczywistość nam dostępna to tylko taki półśrodek, przystanek na drodze do celu, krzywe odbicie czegoś lepszego, tylko że lepsze nie istnieje, celu nie ma, a żadnego realnego archetypu, ani urzeczywistnionego środka pierwszego też nie ma, toteż pozostaje jedynie proteza wykrzywiona, która jest z krwi i kości, z krwi i kości mamy protezy, choć z krwi i kości powinny być raczej nie protezy, tylko prawdziwe ręce, takie to trochę absurdalne, tak, protezy są, a poza protezami nic więcej nie, tak uważam.
A w dodatku mam dosyć kiepską cerę i pryszcze mi wyskakują, jak o siebie nie dbam, to znaczy, jak piję i palę czasami jakoś ostrzej, to później wyglądam trochę brzydko i bywam bardzo z tego powodu niezadowolony, więc każdej przyjemności towarzyszy mi zawsze owa świadomość kosztów, które poniosę za kilka dni i które przybiją mnie do ziemi, a uzależnią od Max Factor powiedzmy. Także nawet jak się bawię, to tak pośrednio, z jedną nogą w gównie. A potem jak już wyskoczą te pryszcze, to w ogóle czuję się jak naznaczony i wyklęty, całkiem jakby wyłączony z beztroskiego społeczeństwa dzieci śmieci, które wszystko robią, bawią się, piją, palą i nic im nie szkodzi. Ja mam mentalność dzieci śmieci, tylko że ta mentalność nie jest w całkowitej symbiozie z moim ciałem. Stąd taka dychotomia i dystans z niej wynikający.
Mamy więc jako narratora pierwszoosobowego vouyera wszystkowidzącego. Ale co widzi, jak daleko sięga jego wzrok? Nie dalej niż śmietnisko. A czym jest śmietnisko? Peregrynacją jego wyobraźni, jego – czyli mnie, autora. Stąd prosty wniosek, że narrator służy autorowi, by ten mógł podglądać to, co mu w głowie siedzi. Podążmy jednak dalej tym tropem. Co siedzi mi w głowie? Książki przeczytane, filmy obejrzane, muzyka, filozofia, erotyka, trochę cudzej poezji i własnych mistyczności oraz także, a może przede wszystkim – inni ludzie. I właśnie z powyższych ingredientów ugotowano zupę pod tytułem dzieci śmieci. Oto co podgląda narrator: zawoalowanego samego siebie – jaka perwersja!
Toteż ideę dzieci śmieci urodziłem z własnego przypadku i z własnego śmietniska oraz także, a może przede wszystkim – z innych ludzi, których obserwowałem, choćby na imprezach z Maksem, ale nie tylko, bo w szkole też. Niteczka po niteczce do tej idei docierałem, a zresztą prawdziwe dzieci śmieci (nie te literackie projekcje powyżej) też niteczka po niteczce przed siebie szły i też rodziły się niteczkowo. One były wokół mnie i sam byłem jednym z nich, no więc jazda, piszu, piszu – i mamy książkę o dzieciach śmieciach: kądkolwiek.
Pobawię się jeszcze trochę w takiego krytyka-znawcę literatury i powiem: Zwróćmy uwagę na styl! Chaotyczny, jedno wydarzenie wynika z drugiego zupełnie nielogicznie, przypadkowo, jest w nim wymieszany język wysoki z niskim, to poetyka śmietniska. Ucieczka z groteski jest groteskowa, pojawienie na śmietnisku całkiem wyczarowane z kapelusza, scenariusz filmowy doklejony jakby przypadkowo i na siłę, a niniejsza autoanaliza jest niczym innym jak taśmą albo SuperGlue, którymi staram się skleić te nieprzystające do siebie elementy w całość. Owo pomieszanie to oczywista przesada, hiperbolizacja mająca na celu skierowanie soczewki czytelnika na zjawisko kulturowego miszmaszu oraz błąkania się bez myśli przewodniej po sztuce, popkulturze i czymkolwiek jeszcze jednocześnie. Ma to także na celu oddać charakter zdarzania się życia dzieci śmieci literackich, choć ich pierwowzorów również. Tak, wiecie, styl ma współgrać z treścią, lalala, ciąg przyczynowo-skutkowy absurdalny w fabule książki, bo i też w życiu dzieci śmieci przyczyny i skutki bywają często absurdalne.
A zresztą, idźcie mi z tymi pojęciami i określeniami. Nie wiem, nie wiem kurwa co to jest tak naprawdę, ale „ja jestem proszę pana z telewizji” i to się wokół zdarza. Zdarza się. Zdarza.
Bo to wcale nie jest tak, że wymyśliłem sobie dzieci śmieci i mi się same napisały, że niteczka po niteczce brnąłem w ich kierunku, gdzieś z próżni do pustki. No dobra, napisały mi się same i wymyśliły, ale przecież nie z kapelusza, tylko z tego co mnie boli, jak mawiał Czarnecki Stefan, choć z soli i z roli właściwie też, i właśnie w tym się z Czarneckim różnimy, że on sobie wybierał z czego się rodzi, a ja się rodzę ze wszystkiego. No ale już dobra. Zaraz spalę kurtynę, zbiję lustro i zrzucę maskę z twarzy tej groteski po to, by pokazać wam współczesny, realny i istniejący pierwowzór, a właściwie pierwowzory, a w tym celu – podkreślam to drodzy maturzyści – nawet styl ulegnie zmianie i pewnej normalizacji.
Ale koniec tego teoretyzowania, bo oto już na horyzoncie majaczą mity miasta Poznań, bo w mieście łatwiej jest być dzieckiem śmieciem. Jest łatwiej i już. Bo dzieci śmieci to nie są tylko peregrynacje mej imaginacji, peregrynacje są przecież alegorią, bo w końcu imaginacja też czymś musi się żywić i z czegoś wyrastać, a wyrasta ona w sporej mierze z miasta Poznań, w którym żyję i z mitów, które w tym mieście się stworzyły. Kończę zatem niniejszy pomost pomiędzy groteską a Poznaniem, a wy przestańcie wpatrywać się w odłamki tego lustra roztrzaskanego tu na podłodze, tylko odwróćcie głowy i spójrzcie za siebie, gdzie znajdziecie pierwowzory tych kiepskich odbić jakimi były dzieci śmieci, gdyż oto już są one, oto są one, oto są, oto

MITY MIASTA POZNAŃ

fragmenty książki spalonej #1

Pierwszą książkę należy podobno spalić. Nie żeby była to jakaś uniwersalna zasada, bo bywa różnie, ale akurat mi się sprawdziło. Spaliłem, choć bardziej metaforycznie niż fizycznie, żadnego rękopisu który nie płonie nie miałem na podorędziu, miałem za to plik tekstowy, a wiadomo, że pliki tekstowe nie ulegają sformatowaniu, całkiem jak rękopisy nie płoną.

Ta pierwsza książka była pośpieszna, jako odreagowanie przedmaturalne, gdy już wymiotowałem polonistyką i musiałem się wyżyć jakoś. Napisałem w 24 dni te 22000 słów. Kilka mi się nawet udało, tych słów. Całość do kosza. Ale fragmenty, fragmenty, w formie ciekawostki, nudy wypełnienia, letniego ciszy interwału, zamieszczam.

- Osz do chuja, literatura to literatura, nie żaden teledysk błyszcząco mrygający – a przekląłem tylko dlatego, że to młodzieżowe, a więc buntownicze, a że jestem cały z odpadków współczesności, to przeklinam, bo jakże bym miał nie przeklinać, kiedy młody jestem, a także, a jakże, buntowniczy.
Nie no, stop, jeszcze raz, jestem w końcu z inteligenckiej rodziny, dobre wychowanie i porządna edukacja odebrane, a to coś znaczy. Nie znaczy to oczywiście od razu zajawki w stylu „Trzynastego lutego pod domem w Bydgoszczy dwóch tajemniczych jegomości” bo tego już nikt nie czyta, tych misternych konstrukcji ramowych, literackich domków z kart, bo one takie papierowe są właśnie, a często też z plastiku, zresztą, ja wcale nie z Bydgoszczy, a już tak w ogóle to co ciebie obchodzi skąd ja jestem. Jestem, jak już mówiłem, ulepiony z odpadków, a że wokół liczna horda mnie podobnych, to co w ogóle za znaczenie ma moja osoba. I w ogóle to o czym ja do ciebie. I pożal się boże. Pożal się boże marna ze mnie kalka, bo widzicie, siedziałem sobie spokojnie pół życia na wsi i myślałem o tym jaki fajny jestem i nawet nie żebym ja znał wiarę dookoła, jakichś tam Michałów, Jacków Lików albo Kupidurów, chuja tam, nikogo nie znałem, bo cały czas na dupie w domu siedziałem, babcie widziałem codziennie i dziadka też. Mamę i tatę to po parę razy dziennie. Ogródek duży miałem, piaskownicę i trochę lego oraz GI-Joe’sy, to i z tego jakieś miasta powstawały, statki i takie tam, wiecie, budowle. Pamperki plastikowe sobie w nich hodowałem jak tamagochi, one sobie gadały takie różne moje słowa, co im wymyślałem i podpowiadałem do uszka. Takie to rozwijające wyobraźnie było chyba. No i do chuja, poczułem się zajebisty najwyraźniej, Wielki Kreacjonista i Pierwszy Prawodawca, co mi się wymyśli, to ożyje, a co mi się nie wymyśli tego nie ma. Normalnie Bóg najprawdziwszy, w wersji mini co prawda, ale co tam, przecież ma czas, jeszcze dorośnie i będzie total maxi mega lux. Bo zajebisty byłem. Krótkie włoski, błękitne oczka, drobne, chude ciałko, normalnie sexi synek siedmioletni, aż palce lizać i jeszcze to zacięcie kreacyjno-egotyczne, no, no, no, świat lada moment będzie należeć do mnie, bo do kogo by innego?
Ale sobie psychologiczną wiwisekcję dzieciństwa trzasnąłem. Aż się boję, bo całe dzieciństwo za mną, a tu dopiero trzeci akapit, jeszcze ze trzy i pewnie skończę, ale to dobrze, bo wiadomo, że książek wcale najprzyjemniej się nie czyta, tylko się o nich d y s k u t u j e, co znaczy mniej więcej, że wchodzimy na biblionetka.pl i smarujemy jakąś czadersko przesterowaną recenzję, która pozwoli nam poczuć się lepszymi, bo raz, że dajemy znak jacy jesteśmy mądrzy i oczytani i na czasie (czyli trendy), bądź wbrew niemu (czyli oryginalni), a dwa, że pokazujemy się publicznie, semaforowo machamy chorągiewkami patrzcie patrzcie tu jestem, coś robię, nie marnuję czasu, jestem fajny, bo tu jestem gdzie ciebie nie ma i zrobiłem coś czego ty nie zrobiłeś. Bo tak naprawdę gdyby książki były krótsze i tańsze, to by było lepiej, raz że tańsze łatwiej schodzi, a dwa że jak krótsze, to byśmy więcej książek czytali i by nam zaraz średnia krajowa podskoczyła. Także im szybciej skończę, tym się wszyscy bardziej ucieszą, co prawda może dociągnę do setki, ale to już maks, nie sądzę, bym więcej dał radę, bo w końcu ile ja mam lat, żeby się wypowiadać wśród tego szacownego gremium, chyba wciąż za mało żeby napisać taką książkę na 200-300 stron, no na 150 to może jeszcze ewentualnie, ale tylko jak dobrze wodę poleję, jednak kogo to wtedy zainteresuje.
Bo kto ja w ogóle jestem, ten obcy, co się wdziera ze sztandarem na wzgórze Króla Lwa i woła patrzcie patrzcie kim jestem, jaki jestem, oto jestem. No i chuj że jestem. Jestem, jesteś, jesteśmy, co za różnica, ty mówisz jestem, ja mówię jestem, on mówi jestem, więc wszyscy chyba jesteśmy bez różnicy mówiąc jestem.
Także stoję na pagórku, a tu nagle pojawia się on, Król Lew, także stoję przed nim, dopiero co się wdrapałem na ten jego pagórek, z którego pozwala wiernym poddanym admirować swe złociste futro puszyste, a tu już ów kot łypie na mnie zaropiałym okiem, kieł odsłania, ogon mu staje i jakiś taki ogólnie antypatyczny ma oddech. To ja się pytam o co chodzi i w czym mogę pomóc najjaśniejszemu panu, a on na to, żebym spierdalał, bo kto ja w ogóle jestem, żeby się tu pokazywać. To ja grzecznie mówię, że już spieprzam, wedle woli mociumpana, ale temu futrzakowi chyba niedawno musiały się zacząć problemy z potencją i teraz nie może sobie ulżyć z sarenką Bambie, więc frustracje na mnie wyładowuje, bo z głupia frant nagle kaprys mu się wyczarował, że nie i chuj, mam czekać i nie pójdę, dopóki mu nie odpowiem, to znaczy co ja sobie w ogóle myślałem, jak tu wchodziłem, mam mu dokładnie i racjonalnie wyłożyć wszelkie przesłanki, które mną powodowały, a jak nie odpowiem to haps-haps, pożre mnie na śniadanie i to będzie koniec mojej kariery literackiej, bo z takim zjedzonym na starcie, to potem już nikt gadać nie chce, a czytać go to w ogóle.
Też mu się wymarzyło, krytyka i kustosza sztuki w sobie odnalazł! I wyszczerzył mordę tak bezczelnie z siebie dumny, jakby to niewiadomo jaki elokwentny był i chytry, a wszystkie kły świeciły mu jakby pasty blend-a-med 3D-white używał i uśmiech jego powalił mnie swą bielą absolutną, jak platońska idea i aż wyciągnąłem lusterko dentystyczne i sobie moje ząbki moje własne obejrzałem, a te jakieś niemrawe i jakby żółtawe, choć nigdy żółte nie były, raczej jasne, ale całą biel moją nieśmiałą wessała najwidoczniej biel absolutna Króla Lwa. Od razu więc gębę zamknąłem i postanowiłem od teraz słowa cyzelować bardzo ostrożnie, aby jak najmniej jamy ustnej odsłaniać, a z uśmiechu to w ogóle zrezygnowałem. Taki oto byłem idealista.
Ale myślę dalej co robić, bo zwierzak najwidoczniej ostro się podjarał swoją interwencją i nie zamierzał odpuścić. W ogóle to na dole, to znaczy pod jego pagórkiem, tłumy jakichś tam bawołów, hien i zebr głośno wiwatują, co tylko pobudza Króla Lwa, żeby jeszcze bardziej prężył swe ciałko chrupiące aż ślinka cieknie i ja patrząc po reakcji żyraf gotów jestem uwierzyć, że co nieco już faktycznie cieknie, no bo jak by tu miało nie pocieknąć, jeszcze chwila, a mi samemu pocieknie, taki jest ten dupek żołędny ładny, ów kocur w sensie. Więc patrzę jak zahipnotyzowany na Króla, jak do drzewa podchodzi i łbem o nie ociera, bo widać coś go za szyją zaswędziało. Jak zahipnotyzowany patrzę ja i jak zahipnotyzowany patrzy tłum, cieknie już wszystkim równo na sali, a jednak cały czas patrzę ja i – patrzą oni, choć właściwie tak samo patrzymy. I poczułem się jak jedno z tym tłumem, że tam moje miejsce, takie, wiecie, mistyczne doznanie i że w ogóle kto ja jestem i co sobie myślałem, że tu do Króla, na jego pagórek, z jakiej racji i kto mi pozwolił, kiedy na dole moje miejsce, gdzie stać mogę lub siedzieć i w tych dwóch konfiguracjach patrzeć na Króla albo ewentualnie innego Hipopotama, o ile tylko Królowi się wymyśli, że on ciekawy jest i trendy, bo mu rekin nogę zjadł i tylko trzy zostały.
A więc. Także. Patrzę ja i patrzy tłum. Jednak nie patrzymy razem, bo ja ten tłum, poczułem to teraz bardzo wyraźnie i namacalnie, zdradziłem. Tak, zdrajcą byłem, gdyż wdrapałem się na pagórek, lepszy od tłumu być chciałem, a przecież byłem taki sam, taki sam odpadek jak tamte odpadki na dole. Ale zgrzeszyłem i dumę poczułem. Zdradziłem.
Teraz to już kaplica. Bo podumajmy nieco i przyjrzyjmy się możliwościom, jakie miałem. Raz. Mogę nie odpowiedzieć Królowi, ten mnie zje, a motywy me tajemnicą pozostaną, co przez wieki inspirować będzie i w legendach przetrwa, bądź zdechnie ze mną razem, a honor mój niesplamionym ostanie się, co mnie szczerze mówiąc nie urządza wcale. Dwa. Mogę ukorzyć się grzecznie i liczyć na łaskę i wyrozumiałość drapieżnego lowelasa, że puści mnie ze swych szpon i pozwoli wrócić do tłumu, gdzie miejsce moje. Z tym że miejsca już tam nie miałem, anonimowość straciłem, a bez niej w tłumie ni hu-hu, a w dodatku zdrajcą byłem i już czułem na karku oddech ostracyzmu społecznego. Ale istniała jeszcze trzecia opcja i – jak to już bywa z trzecimi opcjami – była oczywiście najlepsza i najmądrzejsza. Mianowicie należało przekonać Króla, że faktycznie miałem prawo być tutaj, że zająłem jego miejsce nie bez powodu i niech się on nie gniewa na mnie, a w ogóle najlepiej jakby się zachwycił i – jeśli już tak bardzo nalega – to, owszem, może mi ciągnąć druta.
(…)

Dzieńdobry

To i owo, najważniejsze. Literackie, multimedialne, najróżniejsze. Co się nauczę, co zrobię. Moje sobą onanizacje literackie i inne, i inne nieonanizmy.