czwartek, 26 czerwca 2008

fragmenty ksiażki spalonej #3

Ostatni rozdział.

Tylko wysiadłem z tramwaju na placu Bernardyńskim, a już okazało się, że trafiłem w epicentrum nowej niesamowitości.
Wokół szalała burza szeptów i półsłówek, grzmoty wieściły nadejście złych czasów i człowieka bez sumienia, a w błyskach piorunów i błyskawic dostrzec można było ciemną sylwetkę w marynarce za 400 dolarów. Maks, Maks, ten zły człowiek, głupek mądry, relatywizm moralny, antypatia, Maks – szeptały mury, a ja pomyślałem: Maksiu, jeden z demonów, mój Przybysław Hippe zaprzyjaźniony i poznany!
Tramwaj odjechał i po drugiej stronie torów oczom mym ukazał się Maksymilian, lat dziewiętnaście, student psychologii na poznańskim UAM, w ciemnych okularach i czarnych kozakach. Uśmiechnął się na mój widok i przywołał do siebie w tym celu, aby ukazać mi magiczne miejsce.
W magicznym miejscu czekał już Marcin, który popijał czarodziejską Warkę z puszki i ćmił zaczarowanego Camela. Maksymilian oprowadził mnie po chwilowo zarekwirowanym przybytku i przedstawił współlokatorom, a jeden z nich, Mirosław o twarzy ciemnej, lat na oko pięćdziesiąt, poprosił, byśmy puszki zostawiali pod drzwiami.
Z Maksymilianem wymieniliśmy ostatnie wiadomości, a gdy wspomniałem, że piszę właśnie książkę, okazał zainteresowanie i nawet poczęstował mnie papierosem, by lepiej mi się opowiadało.
Gdy już mniej więcej wyłożyłem swoją koncepcję, Maks zaproponował, byśmy kontynuowali tę literacką gawędę w bardziej przyjaznym otoczeniu, a przy okazji kupili jeszcze po kilka browariuszy. W tym celu udaliśmy się do miejsca zamieszkania, a przedtem jeszcze do Chaty Polskiej.
W miejscu zamieszkania z Marcinem i Maksem wypiliśmy po dwa browariusze każdy i obejrzeliśmy kilka filmów na Youtube, a potem Marcin zaczął się napalać na jakąś laseczkę w sieci, a my z Maksem założyliśmy maski gazowe na twarz, a ja jeszcze getry na nogi, a Maks bokserki na głowę. Tak ucharakteryzowani ruszyliśmy do sklepu, by zakupić więcej alkoholu. Po drodze robiliśmy sobie zdjęcia z przypadkowymi ludźmi, a jak ktoś się dziwił, to mówiliśmy, że to taki happening, bo happening brzmi doskonale i dostojnie, a także artystycznie i można pod tym mianem byle gówno ukryć.
Następnie spożyliśmy zakupiony alkohol i wznowiliśmy dysputę przerwaną na czas happeningu.
- Dupę golę, ale pachy nie, klatę trzy razy ogoliłem do tej pory.
- Ja golę pachy i dupę, a na brzuchu to sami zobaczcie, nie ma co.
- A ja dupy nie golę, bo nie kłóci się to z moim wzorcem piękna.
I faktycznie, Maks dupy nie golił, bo rowek miał cały zarośnięty.
- Zresztą, kto mi patrzy na dupę jak pierdolę.
- Ale to nie tak, Maks, chodzi o pewien kanon, musi być jak na tych wszystkich filmach, a nie taki zarośnięty niedźwiedź z jakiejś tam Rosji.
- Z Rosji to jest Eugenia.
I Marcin się uradował, bo chyba mu się Eugenia podobała, bo też zaraz podchwycił temat.
- Ja lubię takie coś, jak laska tylko mi się podoba. Że widzi ją mnóstwo osób, a ja w niej widzę jakiś szczegół i go tak… no… cenię.
- Gloryfikujesz.
- No.
- Tak, to jest fajne.
- Rozumiesz, nie?
- No.
A potem zaproponowałem, żeby się trochę rozerwać i pójść na plac zabaw, więc wzięliśmy wódżitsu i kielony oraz popitę i sobie zasiedliśmy w piaskownicy, z której zaraz wszystkie mamy pouciekały.
W piaskownicy była huśtawka, ale słońce jeszcze świeciło, bo siedemnasta godzina była, a to za wcześnie, aby zażyć nieco mistycyzmu na huśtawce. Więc pohuśtałem się tylko przez dwie trzy minutki, nie tak jak kiedyś, kiedy chyba ze czterdzieści minut się huśtałem, a stopy miałem bose, bo cały Stary Rynek i Półwiejską na boso przeszedłem, normalnie jak po plaży, a noc była ciemna i ciepła i ja się huśtałem, a wokół mnie była przestrzeń – drzewa i kształty, cienie i kolory, reflektor i muchy. A huśtawka taka zwykła, bez oparcia i Mikołaj chciał, żebym mu odstąpił, ale odpowiedziałem, że jeszcze minuta albo dwie, na co on odszedł, ale w każdej chwili mógł wrócić, ale póki nie wracał to mogłem się huśtać i się huśtałem, a że w każdej chwili mógł mi przeszkodzić, toteż tak mi było bardzo intensywnie, bo wszystko było chwilowe, chwilowość wydała mi się esencją – widziałem bloki, ciepłe okna, żółte i most Rocha, z różnych perspektyw, zawsze na chwilę, nad niczym się nie zatrzymywałem, niczemu nie mogłem się przypatrzeć - bo cały czas się ruszałem, nic nie było stałe, a w tle chyba sylwetki jakichś ludzi, oj odchodzą, już ich nie ma, ale byli. Ciemne kształty. Jakie ładne.
Gdzieś tam ktoś rozmawiał o wierze. A ja myślałem do siebie i tak mówiłem: Deizm? Ateizm? Bogowie? Bogowie, ależ po co mieć poglądy kiedy można mieć - huśtawkę. Także huśtałem się i czułem, w tle głosy, ale nie słyszałem słów, niepotrzebne, czułem tylko ich obecność. W uszach miałem szum, wszystko mi szumiało, ale słyszałem tylko, gdy chciałem skupić się na dźwiękach. Patrzę w górę, gdy huśtawka mnie unosi, widzę korony drzew i niebo, jest bardzo ciepło, w ręce mam fajkę i piwo, palę i pluję, pluję, gdy jestem maksymalnie wychylony, tak, by ślina leciała jak najdalej, jak wysoko ona leci. Ja też wzlatuję, czuję się i wzrastam. Niczego nie chcę, dla nikogo. Nikogo nie chcę, nie chcę innych, ani żeby ktoś podszedł. Bardzo intymnie, tylko dla mnie. Mówię: Ja. Ja. Jestem. Potem już nie mówię, tylko wydaję dźwięki, jakie one ciepłe, jak mnie otulają, jakieś yyyy i mmmm i eeee.
Ale tym razem nic takiego nie miało miejsca.
Za to całkiem niespodziewanie zrealizowało się założenie początkowe, dla którego się tego dnia spotkaliśmy i nagle wszczęła nam się dyskusja literacka.
- Camus czerpał ze wszystkiego.
- Możliwe – bo naprawdę nie miałem pojęcia, czy tak było rzeczywiście.
- Do tego potrzebny jest odpowiedni język, bardzo chaotyczny, wymieszany wysoki z niskim.
- Myślę, że przychodzi mi to naturalnie.
- Ale o co ci właściwie chodzi w tej książce?
- Chcę opowiedzieć coś aktualnego.
- To o aktualności można powiedzieć coś konkretnego?
- No wiesz, jest cała ta Wielka Sinusoida Wielkich Antynomii, antyk to uwielbienie i apologia człowieka oraz rozumu, a potem średniowiecze, czyli wiara i Bóg, potem znowu człowiek w renesansie i odwrotnie w baroku. Oświecenie – nauka. Romantyzm – wiara i uczucie, czy też intuicja. Pozytywizm, czyli praca, racjonalizm, Młoda Polska w sumie sam nie pamiętam co konkretnie, ale też jakieś przeczucie katastrofizmu, a Dwudziestolecie to taki na przykład Gombrowicz i sam zobacz jego „Dzienniki”, jaka siła rozumu demaskująca.
- No, ale to już jest nieaktualne. Teraz jest wszystko naraz.
- Skądże znowu. Taki jesteś dumny, że wydaje ci się, że współczesność taka wyjątkowa?
- To co niby jest teraz?
- No, wiara, intuicja, chaos, pomieszanie, irracjonalność, czy jak tam wolisz to nazwać.
- Pierdolisz. Teraz jest wszystko równocześnie. Totalny eklektyzm.
Oczywiście, kłóciłem się z nimi tylko dla zwały, bo sam nie miałem pojęcia jak było w rzeczywistości, możliwe nawet, że zgadzałem się z nimi, a już na pewno nie miałem pojęcia o co chodziło mi z tą książką, zresztą, tutaj nie dla zwycięstwa śliniliśmy się intelektualnie, ale tak zwyczajnie, żeby się tylko trochę poślinić, bo ślina jest całkiem smaczna od czasu do czasu, pozwala utrzymać umysł w dobrej kondycji i korzystnie wpływa na cerę.
A potem ukradłem Maksa i pofrunęliśmy na księżyc, to znaczy nie żebym był gejem i się skrycie w Maksie podkochiwał, to wcale tak nie było.
- Ja ciebie, Maks, kocham taką sympatyczną miłością.
Jechaliśmy windą na księżyc, a że nam się sikać chciało, to sikaliśmy po kątach i trochę już zaczęło nam śmierdzieć w tej windzie, ale całe szczęście dotarliśmy na miejsce i mogliśmy opuścić naszą kuwetkę.
I powoli wkroczyliśmy w nową dymensję, na szczycie byliśmy bloku. Piętro chyba gdzieś z piętnaste, a osiedle akurat w kierunku Starego Miasta skierowane, tak że całą urbanistyczną żółć, która lekko parowała i falowała od słońca, było widać jak na miniaturze.
Widok był na tyle zajebisty, że trzeba było sobie zapalić, nie żebyśmy nie zapalili, gdyby brzydko było, zapalilibyśmy i tak, ale ten widok był na tyle ładny, że zwykłe Camele smakowały jak Dunhille albo Djarumy, a wiadomo że Dunhille albo Djarumy palą nawet niepalący, nie było więc możliwości innej, niż sobie zapalić.
Paliliśmy.
- Ja ciebie taką sympatyczną miłością kocham.
- A chcesz mi wypucować berło?
- Jakbym chciał, to by była dzika miłość, Maksiu.
- Słusznie.
Słońce grzało nam ciało, a żar prażył niczym na plaży, więc papieros smakował bardzo leciutko.
- Szarpnij sobie browariana.
I podał mi swoje piwo. Szarpnąłem.
- Czy to jest owo zaczarowane piwo?
- Owszem, jest to browar, który wykradłem przebiegłemu dr Dolittle. - Jak tego dokonałeś, bikiniarski bumelancie?
- Poprosiłem mademoiselle, żeby zaśpiewała.
- To było oczywiste.
- Owszem, zwróć jednak uwagę, wierny akolito, na antecedensy.
- Cóż z nimi?
- Życie drogie, pić się chce. Doktorowi też.
- Dolittle?
- Nie, Judymowi.
- Judym nigdy nie pił piwa.
- Skądże. Judym wynalazł piwo.
- Nie wierzę ci.
- Dlaczego?
- Nie ma na to dowodów.
- Ależ synku. Wiara powinna obyć się bez dowodów. Czytałeś Zbrodnię i karę?
- Jasne.
- W tej powieści spierają się ze sobą dwie wielkie antynomie: wiedza i wiara, zachodni racjonalizm i wschodni mistycyzm, nauka i religia, lew i mysz, Raskolnikow i Sonia. Zauważ, mój wierny interlokutorze, jak książka jest skonstruowana, dopóki Rodion jest orędownikiem rozumu. Panuje wówczas logika i racjonalizm, Dostojewski potrafi dokładnie wytłumaczyć postępowanie i motywy swego protagonisty i to na tyle zręcznie, że nawet morderstwo wydaje nam się racjonalne. Jednak pod koniec następuje przemiana, nagle, podkreślam to nagle, nagle Rodia się zmienia i zaczyna wierzyć. Nie jest to aby trochę naciągane?
- To jest zajebiście naciągane, zawsze wkurwiało mnie to słabe zakończenie. Po prostu się zmienił, i już.
- Błąd, mój drogi Watsonie. Zauważ, że dopóki Raskolnikow preferuje zachodni humanizm, dopóty książka jest spójna i pełna dowodów. Kiedy jednak następuje przemiana i racjonalizm zastępujemy mistycyzmem – powiedz mi – jak ty byś to chciał lepiej opisać? Istotą tej przemiany jest irracjonalność, gdyż istotą wiary jest zaprzeczenie rozumu. Owo słabe zakończenie jest kwintesencją wiary jako cudu, jako antywiedzy, jako intuicji i braku logiki. Wiara się po prostu zdarza i jest. Dlatego styl Dostojewskiego idealnie współgra z treścią, a wiara powinna obyć się bez dowodów.
W takich momentach naprawdę kochałem Maksa. Najwyraźniej wyczytał to z mojego spojrzenia, bo beknął, pierdnął i zapytał:
- Czy teraz już zasłużyłem na ową dziką miłość?
- Nie, jeszcze nie. To już więcej niż sympatyczna, ale wciąż impotencyjna.
- Szkoda, nikt mnie nigdy nie pucował w dupę.
- A chciałbyś?
- Nie.
Aż tu nagle zza gzymsu wyłoniła się ręka a zaraz za nią głowa Spychacza i ciało jego w kolejności następnej.
- Skąd ty się tu wziąłeś?
- Wszedłem.
- No… ale po co.
- Jeszcze tego nie robiłem, a chciałem spróbować.
- Ale wiesz, że jesteśmy na księżycu.
- Co ty pierdolisz, jakim księżycu, księżyc jest za tamtym kominem.
- A to nie wiedziałem.
Spychacz to był taki koleś, co miał w szkole opinię technomuła, zarywacza i ruchacza, co najchętniej na imprezie dwie laski w kibelku by obskoczył. A wystarczyło go lepiej poznać i już się okazywało, że był naprawdę inteligentnym człowiekiem.
- Fajkę?
- Nie, dziękuję. Takie to życie krótkie jest, że szkoda je bardziej skracać, a ja bym jeszcze tyle zrobił.
- Co na przykład?
- Do legii cudzoziemskiej bym na miesiąc poszedł. Poleciałbym balonem. Afrykę przejechał. Książkę napisał. Igloo wykuł w lodzie. Pomieszkał w wiosce z Murzynami. Albo na tamten komin wszedł jeszcze raz.
- Byłeś na kominie?
- Jasne.
- I jak?
- Chłopaki, to było najpiękniejsze co zrobiłem w życiu.
Popatrzyłem na Spychacza z podziwem i admiracją, tak jak Słowo patrzy z zazdrością na Czyn.
- Skąd ci się w ogóle wziął ten pomysł?
- Ej… nie wiem! Po prostu idę sobie ulicą i nagle se przypomniałem ten komin, chuj wie skąd mi się wtedy w głowie wziął, i jakoś tak chciałem na niego wejść, to dzwonię do kumpla, a ten nawet się nie zdziwił i podjechaliśmy nocnym do Czerwonaka, kominiarki na mordy i pomykamy między budkami wartowników, bo tam mnóstwo ochrony było. Samego wspinania się po drabince zajęło nam z 40 minut. Ale jaki widok. Wystarczyłoby podskoczyć, a już byś księżyc ukradł, bo ten komin to miał z 200 metrów, trzecie najwyższe miejsce w kraju.
Milczeliśmy, paliliśmy.
- A w ogóle, to wiecie, powiem wam – kontynuował po przerwie – ja czasem tak właśnie mam. Że myślę sobie, że czemu mi się właśnie tak pomyślało. A czemu nie odwrotnie? W ogóle… skąd mi się ta myśl wzięła. Że idę drogą i nagle pierdolnie mnie w głowę ten komin. A czemu nie dźwig albo jakieś lochy? Albo jak to jest, że nagle sobie coś przypominam, i właśnie akurat przypominam sobie zupę. A czemu nie, tej, skarpetkę? Albo, kurwa, kaloryfer? Nie wiem skąd mi się to całe myślenie bierze, nie za bardzo je rozumiem..
- Nie czujesz kontroli?
- No, żadnej. Jakby mi się wszystko samo myślało za mnie.
- Ja tak kiedyś miałem, jak brałem acodin, ale to dawne czasy gimnazjum.
- Daj spokój, Maks, tylko spojrzysz i już widzisz, że jest czysty.
Rozmawialiśmy tak jeszcze czas jakiś. Spychacz może nie był wykształcony wszechstronnie, ale to wcale nie przeszkadzało. Siedzieliśmy na dachu, paliliśmy Camele, intelektualnie się śliniliśmy. Fajnie było. A potem Spychacz powiedział, że się zbiera, bo musi pouczyć się matmy na olimpiadę, więc sobie poszedł, a mi się smutno zrobiło, bo polubiłem te jego filozofie, które wygłaszał w rytmie DJ Tiesto.
Tymczasem jakeśmy nasze głowy już zmęczyli, to i przyszedł czas na ciała, więc ruszyliśmy na eskapadę i na tej eskapadzie znalazła nam się gaśnica w garażu i trochę się nią popsikaliśmy, co było całkiem śmieszne i odprężające. A potem już się ciemno zrobiło i każdy pojechał do domu, bo jak się ściemnia, to dzieci śmieci idą spać.
Ja zasnąłem bardzo łatwo, bo byłem zmęczony, a w dodatku jeszcze zaczarowane piwo zrobiło swoje.
I miałem sen retrospekcyjny i śniła mi się impreza u Oli, wtedy, gdy Maks zapłacił 50 złotych za taksówkę, żebym tylko dojechał do Złotnik, bo to było po 23:00 i żadne autobusy już nie kursowały.
Właśnie na tej imprezie pokochałem Maksa sympatyczną miłością i nawet mu to wyznałem, śliczne dzieci wtedy byliśmy, ja, Maks i pięć dziewczyn, a piliśmy bacardi i szampany oraz skrzynkę piwa i w jacuzzi nagością się eksponowaliśmy nawzajem i fajki w wodzie gasiliśmy i w whiskey sobie głowę myliśmy, a noc trwała, a my pędziliśmy na jej ramionach do utraty przytomności.
A Maks wtedy bawił się, jak zaczarowany i miał gest i kupił rano herbatniki i kwiatka, żeby przeprosić za zniszczenia, bo cała chata była zalana i podłoga się kleiła od jakiegoś kleiku i lukru, którym smarowaliśmy sobie ciała. I było ogólnie bardzo sympatycznie, gdyby nie te zniszczenia, ale rano pojechaliśmy każdy do swojego domu i już tych zniszczeń nie było widać.
I wtedy zrozumiałem, że jestem rozciągnięty pomiędzy dwoma ekstremami, pierwszą był demon gombrowiczowskiej, niedojrzałej młodości, Czyn wcielony, Maksymilian, a drugą oczytany i kunsztowny Pan Pisarz Mikołaj Per Tajchman, Słowo zanim Ciałem się stało. Jednocześnie jednak dotarło do mnie, iż obie te ekstremy niczym się nie różniły od siebie, że choć z Maksem mogłem w środku tygodnia, w południe, wsiąść w samochód i pojechać pod CH M1, gdzie w pełnym słońcu i granatowej, wiosennej kurteczce chodziliśmy po tych wielkich przestrzeniach podmiastowych, czując się jak w amerykańskim filmie, a z Mikołajem z kolei jak w jakiejś czeskiej książce mogłem siedzieć w Za Kulisami do piątej nad ranem, a później jeszcze stać pod płotem godzinę jak już pub zamknęli i wypić przy tym siedem piw i jeszcze jedno, a rozmawiać o sobie i ślinić się o literaturze, co było bez mała różne od ketonalu, który Maks znajdował w apteczkach i aplikował nam do organizmu w celach antydepresyjnych – a jednak mimo widocznego przeciwieństwa obu demonów moich, to była przecież ta sama estetyka, która kazała mi ich ubóstwić, tylko że dwa jej krańce, całkiem jak piękno i brzydota, bo generalnie lubiłem w nich to samo, a mianowicie ich skrajność, ale przecież poza tym, że byli skrajni, to niczym się nie różnili.

Jak tylko to zrozumiałem, to się obudziłem i spotkałem Maksa w KFC, jak zajadało mu się kurczaczka, co palce lizać, podczas gdy Mikołajowi zajadało się jajka, jajka są w końcu zdrowe i tylko Dziewczynie ze Słońca machało się do mnie papierosem gdzieś w Kosmosie i choć co prawda nie widziałem tego na własne oczy, byłem jednak przekonany, że tak właśnie było, w dodatku gdzieś tam jeszcze przebywał najnowszy mój Przybysław Hippe, choć z nim to nigdy nic nie wiadomo na pewno, bo jego domeną była enigma, a w ogóle to już nie palę, mamo.

Brak komentarzy: